Nie przepadam za ciężkimi kadzidlanymi zapachami, dlatego sądziłam, że limitowana edycja Yankee Candle Grand Bazaar nie wpisze się w mój gust. Na przekór sobie zamówiłam wszystkie trzy zapachy w formie wosków. Wąchane "na sucho", przed rozpaleniem zrobiły na mnie zaskakująco dobre wrażenie. Dziś o Oud Oasis - tym, który jako pierwszy z kolekcji zagościł na moim kominku.



Zaciekawiła mnie już sama nazwa - Oasis sugeruje, że być może zapach będzie miał coś wspólnego z męskim Midnight Oasis. Fanów nocnej oazy muszę zmartwić - Oud Oasis nawiązuje do Midnight Oasis tylko nazwą.
Zastanawiałam się też, co to znaczy "Oud" - możecie się śmiać, ale nie znałam tego słowa. Wyjaśnienie przyniósł niezastąpiony wujek Google: oud to instrument strunowy zwany inaczej arabską lutnią, w krajach arabskich równie popularny jak gitara czy pianino w krajach europejskich.

Źródło


Oud Oasis to zapach trudny do opisania. Na sucho pachnie słodko i łagodnie - miodem, karmelem. Skojarzył mi się z przepięknym Honey Glow. Dopiero po rozpaleniu ukazał swoją egzotyczną naturę - miodowo-karmelowa słodycz przełamana została gorzką, tajemniczą nutą paczuli (jak w halloweenowym Witches' Brew) i pogłębiona delikatnie kadzidlanym aromatem. Gdy na kominku gości Oud Oasis, całe mieszkanie wypełnia się egzotycznym, ciepłym i otulającym zapachem. Nie jest jednak mdły, duszący czy typowo "dymny" jak prawdziwe kadzidło. Moim zdaniem ma w sobie to "coś".



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: uniwersalny, ale raczej chłodne, deszczowe, ponure dni
Pora dnia: popołudnie, wieczór
Przy gościach: tak
Intensywność:






Nie zrażajcie się do Oud Oasis po powąchaniu wosku "na sucho" - gwarantuję, że po roztopieniu zapach stanie się ciekawszy, głębszy, bardziej tajemniczy i egzotyczny. Mi bardzo się spodobał - umiejętnie łączy karmelowo-miodową słodycz i gorzką nutę paczuli. Przyznam, że nigdy jeszcze nie byłam w żadnym z arabskich krajów, ale wyobrażam sobie, że tak właśnie może pachnieć relaksujący wieczór w ekskluzywnym hotelowym SPA gdzieś w Katarze czy Maroku ;)






Znacie kolekcję Grand Bazaar? Macie w ogóle ochotę na tego typu zapachy?
Krem pod oczy to kosmetyk obowiązkowy w mojej codziennej pielęgnacji. Mimo że nie mam skłonności do powstawania jakiś koszmarnych cieni czy opuchlizny wokół oczu, budowa mojego oka sprzyja powstawaniu zmarszczek, dlatego wolę stosować podstawową zasadę prewencji - lepiej zapobiegać niż leczyć.
Przez ostatnie kilka miesięcy przewinęły się u mnie trzy kremy pod oczy - każdy innej marki, każdy z innym aplikatorem, każdy działający nieco inaczej. Dowiecie się, który spisał się najlepiej.




Nawilżający krem pod oczy Bioliq 25+ znalazłam w pudełku ShinyBox. Zapodziałam gdzieś kartonik z opisem składu, ale ciekawscy bez problemu przeczytają go na Wizażu.
Bioliq zastosował klasyczną formę opakowania - tubkę z długim aplikatorem.
Krem ma lekką, nietłustą konsystencję. Szybko się wchłania, nie pozostawia filmu, więc nadaje się nawet pod makijaż. Niestety poza lekkim nawilżaniem skóry wokół oczu nie robi nic. To taki "zwyklak" dla niewymagających, młodych osób.
U mnie niestety wywołuje podrażnienie - mimo że nie nakładam go bezpośrednio w okolicy samego oka i kanalików łzowych, czasem rano budzę się z "zaklejonymi" oczami.
Jeśli mimo wszystko ciekawi Was ten krem, znajdziecie go w aptekach w cenie około 10zł.




Drugi w kolejce jest Rozświetlający żel pod oczy True Perfection Oriflame z ekstraktem z albicji jedwabistej.
Często stosowany w kosmetykach pod oczy kulkowy aplikator ułatwia nałożenie kosmetyku bez naciągania delikatnej skóry wokół oczu, a dodatkowo pozwala na wykonanie lekkiego, chłodzącego masażu, który poprawia wchłanianie kosmetyku i przyjemnie koi skórę.
Kosmetyk ma konsystencję rzadkiego kremo-żelu. Wchłania się szybko, nadaje się pod makijaż.
Rzeczywiście daje uczucie odświeżenia i schłodzenia. Niestety ze względu na bardzo lekką konsystencję brakuje mu nawilżającej mocy - sprawdzi się przy niewymagającej skórze, jeśli jednak oczekujecie silniejszego nawilżenia, ten kosmetyk nie będzie odpowiedni.
Kupicie go u konsultantek Oriflame w regularnej cenie 44,90zł.





Na deser mój ulubieniec - Krem pod oczy rozjaśniający cienie i likwidujący oznaki zmęczenia Corine de Farme.
Jest najciekawszy nie tylko pod względem działania, ale też z powodu aplikatora - tubka ma wbudowany... pędzelek. Wystarczy przekręcić, nacisnąć, a krem wypływa spomiędzy włosia (naciskam do uzyskania pożądanej ilości, potem zakręcam i dopiero wtedy aplikuję na skórę). Nawet sobie nie wyobrażacie, jak przyjemnie i szybko przebiega aplikacja kremu takim pędzelkiem. Ktoś powie - to niehigieniczne. Nic bardziej mylnego, bo pędzelek można swobodnie myć po każdym użyciu. Tubka jest szczelna, woda czy środki myjące nie dostają się do środka.


Krem Corine de Farme polubiłam przede wszystkim za działanie. Mimo lekkiej konsystencji skutecznie nawilża skórę, ale też koi i regeneruje. Mam wrażenie, że przy dłuższym stosowaniu delikatnie ujędrnia skórę wokół oczu, spłycając tym samym drobne zmarszczki. Rzeczywiście rozjaśnia cienie i sprawia, że objawy zmęczenia znikają. Ma bardzo delikatną formułę - specjalnie zrobiłam test na moim tacie, który ma bardzo wrażliwe oczy i nawet najlepszy krem może go podrażnić. Corine de Farme dał radę - tata był zachwycony. Ja też nie mam z nim najmniejszych problemów, moje oczy bardzo dobrze go tolerują.
Krem kupicie za około 30zł w niektórych sklepach internetowych i stacjonarnie (pamiętam, że kosmetyki CdF były dostępne w Tesco Extra i Inter Marche, ale nie bywam w tych sklepach, więc nie daję sobie ręki uciąć, że nadal tam są).







Moim numerem jeden na chwilę obecną jest Corine de Farme. Po zużyciu całej tubki kupię sobie kolejną (o ile nie najdzie mnie ochota na wypróbowanie czegoś nowego).
Jeśli chcecie poczuć, jak przyjemne jest mizianie się takim pędzelkiem podczas aplikacji kremu pod oczy, zachęcam Was do zaglądania na bloga, bo niebawem będę miała dla Was niespodziankę... ;)



Nie ukrywam, że nie przepadam za zimą. Zwłaszcza za zimą w mieście. Spóźnione przez śnieżycę autobusy, błoto pośniegowe na chodnikach, drogie skórzane buty wyżarte przez sól - to nic miłego.
Jest jednak pewna zima w mieście, która budzi o wiele milsze skojarzenia - Winter in the city w wydaniu ShinyBox'a ;) Zobaczcie, jakie kosmetyki znalazły się w styczniowym pudełku. Wśród nich od razu znalazłam dwa hity:





BEAUTYFACE Innowacyjne serum do twarzy Kolagen
Wypróbowałam go raz do tej pory. Przyjemnie nawilżył skórę, ale na bardziej widoczne efekty chyba muszę trochę poczekać.

SYLVECO - Oczyszczający peeling do twarzy
Znam tę markę kosmetyczną, bo moja siostra jest fanką ich kremów do twarzy. Ja sama jednak do tej pory nie zawarłam z nimi bliższej znajomości. Sądzę jednak, że to się zmieni, bo ten peeling już po pierwszym użyciu totalnie podbił moje serce. W pierwszej chwili pomyślałam, że coś o tak kremowej konsystencji, z tak małymi drobinkami nie może dać dobrego efektu - nic bardziej mylnego. Korund daje radę! Drobinki, choć małe, są naprawdę ostre i solidnie peelingują skórę. To lubię :)


SYLVECO - Odbudowujący szampon pszeniczno-owsiany
Skład zapowiada niezłe działanie. Zobaczymy, czy szampon nie będzie obciążał moich włosów. Na razie mam napoczętych kilka szamponów, dlatego z rozpoczęciem tego muszę się wstrzymać.

GLAZEL - Perełki rozświetlające skórę
Rozświetlacz zawsze się przydaje. Tego jeszcze nie udało mi się wypróbować w akcji, ale swatchowałam go na dłoni i zauważyłam, że kulki zawierają zarówno maleńkie drobinki dające jasną taflę, jak i większe, połyskujące na złoto drobinki. Efekt może być całkiem ładny.

VEDARA - Ekskluzywny balsam do ust z 24 karatowym złotem
Kolejny świetny produkt z tego pudełeczka. Balsam podbił moje serce świetnym składem i przyjemnym działaniem. Łatwo topi się pod wpływem ciepła skóry i pokrywa usta delikatną olejową warstwą. Błyskawicznie przynosi ulgę spierzchniętym wargom, dobrze się wchłania. Wart uwagi!


Czytałam negatywne komentarze na temat zawartości styczniowego pudełka. Ja jednak jestem z niego zadowolona. Super, że ShinyBox po raz kolejny stawia na polskie organiczne produkty - po kosmetykach Organique, Sylveco i Vedara może być kolejnym mocnym punktem tych pudełek.
Co sądzicie o tej "Zimie w mieście"? ;)

P.S. W sprzedaży jest już lutowe pudełko ShinyBox: The Gift Of Love. Zapowiada się uroczo :)

http://shinybox.pl/gift-of-love/?utm_source=fb_shiny&utm_medium=fb_shiny&utm_campaign=fb_shiny

Jakie zapachy kojarzyć się mogą z Walentynkami? Mi do głowy przychodzą kwiatowe aromaty (np. woń czerwonych róż) albo waniliowe słodkości (w końcu cała walentynkowa atmosfera jest taka słodko-pierdząca). W tym roku ktoś pomysłowy w firmie Yankee Candle wpadł na to, by walentynkowa kolekcja świec i wosków inspirowana była... soczystymi, świeżymi owocami. I w ten oto sposób stworzono dwa typowo owocowe zapachy: Red Raspberry i Pink Grapefruit, o którym chciałam Wam dziś opowiedzieć.



Pink Grapefruit zakwalifikowany został - tu bez niespodzianek - do owocowej linii zapachowej Yankee Candle. Pochodzi z limitowanej edycji, także jeśli chcecie go wypróbować, radzę nie zwlekać z zakupem zbyt długo. Producent nie rozpisuje się na temat tego zapachu - pachnie po prostu różowym grapefruitem, jak wskazuje nazwa.



Kiedy obieram i jem grapefruita, wyczuwam specyficzny zapach - orzeźwiający, kwaśny i świeży, ale przełamany nutą goryczy (jak wskazuje nazwa: grapefruit). Zapach Yankee Candle o tej nazwie idealnie oddaje ten aromat. Wzbogacony jest jednak odrobiną słodyczy, tak jakby grapefruit był naprawdę mocno dojrzały i ociekający sokiem. Jeśli lubicie cytrusy, wosk Pink Grapefruit na pewno przypadnie Wam do gustu.




Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: uniwersalny
Pora dnia: ranek, przedpołudnie, popołudnie
Przy gościach: tak
Intensywność:








Pink Grapefruit to naprawdę ładny, mega realistyczny zapach. Spodoba się wszystkim fanom owocowych aromatów. Mój chłopak - fan grapefruitów - jest nim zachwycony. Ja nie do końca przepadam za owocowymi woskami, dlatego do Pink Grapefruit raczej już nie wrócę.




Ostatnio pojawiło się mnóstwo nowości w ofercie Yankee Candle - kolekcja Q1, limitowane edycje: walentynkowa i Grand Bazaar. Które z nich kuszą Was najbardziej?


Ubiegły rok był dla mnie przełomowy między innymi dlatego, że przeszłam zabieg, który odwlekałam, którego się bałam, ale jednocześnie czekałam na niego jak na zbawienie. Chodzi o zabieg implantacji zębów. O implantach wciąż krąży mnóstwo mitów, dlatego pomyślałam, że podzielę się wiedzą z tymi z Was, którzy rozważają taki zabieg lub po prostu są ciekawi, "z czym to się je" ;)



Wielu osobom wydaje się, że implanty robią sobie hollywoodzkie gwiazdy, które chcą mieć równe i śnieżnobiałe ząbki. Błąd! Takie funkcje spełniają licówki, czyli specjalne płytki mocowane do przedniej strony zębów - wyrównują one optycznie zęby, pozwalają zakryć przebarwienia.

Funkcja implantów jest zdecydowanie inna - na zabieg implantacji decydują się osoby, które z różnych przyczyn mają braki w uzębieniu - czy to po wyrwaniu zęba zajętego przez próchnicę, czy po utracie zębów w wyniku urazu czy choroby. Żaden dentysta nie wyrwie zdrowego zęba, by zastąpić go implantem. Implanty są stosowane tylko wtedy, gdy jest to konieczne.

Źródło


Implanty stanowią alternatywę dla:
  • "sztucznej szczęki" w przypadku bezzębia - zamiast protezy, którą trzyma się na noc w szklance, można zdecydować się na wszczepienie kilku implantów, na których mocuje się cały garnitur zębów.
  • uzupełnienia protetycznego - mostu - jeśli w szczęce brakuje jednego - dwóch zębów obok siebie, mocuje się most protetyczny, opierający się na dwóch zębach w sąsiedztwie luki. Wymaga to jednak oszlifowania dwóch zębów sąsiadujących z luką, które stanowić mają mocowanie takiego mostu.


Jaka jest przewaga implantów nad innymi rozwiązaniami protetycznymi?
Otóż implant jest jedyną metodą, która nie maskuje braków zębowych, ale odtwarza prawidłowo funkcjonującego zęba łącznie z jego korzeniem. Po wyrwaniu zęba dochodzi do stopniowego zaniku kości - implant skutecznie hamuje ten proces. Zapobiega też rozchodzeniu się zębów po usunięciu jednego z nich (a co za tym idzie - zmianom w zgryzie) i obniżaniu dziąsła w miejscu po wyrwaniu. Przy odpowiedniej higienie jamy ustnej implant jest bardzo trwały - może wytrzymać nawet do końca życia.

Implant a 20gr
Źródło


Dlaczego zdecydowałam się na implanty?
Miałam poważne problemy z zębami - wszystko przez nieodpowiednie leczenie. Na szczęście trafiłam wreszcie do dentysty-profesjonalisty a nie do dentysty-sadysty. Lekarz jasno dał mi do zrozumienia, że biorąc pod uwagę moją tendencję do obsuwających się dziąseł, most protetyczny będzie rozwiązaniem na parę lat, a do jego wykonania musiałabym oszlifować kilka zdrowych zębów. Dlatego uznałam, że lepiej teraz zrobić 5 implantów (bo tyle ich w sumie mam) niż za 5-10 lat robić ich 11, bo oszlifowane zęby popsułyby się pod koronami.



W przyszłości planuję jeszcze 2-3 posty na temat implantów. Opowiem Wam, jak się przygotować do zabiegu (jak wybrać dentystę implantologa, co kupić, co zrobić, a czego nie robić) i jakie niespodzianki mogą czekać na poszczególnych etapach leczenia oraz zweryfikuję mity krążące na temat tego zabiegu (czy to boli, czy to rozwiązanie dożywotnie, czy na implantach da się oszczędzić, itp).

Jeśli macie jakieś pytania, śmiało piszcie w komentarzu. Jeśli jednak nie macie ochoty na taką publiczną wymianę zdań, zapraszam do kontaktu mailowego: xkeylimex.blog@gmail.com - postaram się odpowiedzieć na każde pytanie.
 
Jakiś czas temu pisałam Wam o moim kosmetycznym hicie - oleju makadamia od Organique. Kilkoro z Was zainteresowałam tą metodą nawilżania skóry, jednak większość Czytelniczek narzekała na wysoką cenę takiego oleju. Dzięki uprzejmości marki Joanna mam dla Was dziś recenzję kosmetyku, który może stanowić tańszą alternatywę dla oleju makadamia wcześniej przeze mnie opisanego. Tańszą, ale czy równie skuteczną?
Zapraszam do przeczytania recenzji. Na końcu czeka na Was mała niespodzianka :)




Od miesiąca stosuję nie tylko olej, ale też kokosowy balsam do suchych miejsc z tej samej serii.


Olejek do twarzy i ciała z olejem makadamia to mieszanka różnych olejów - głównie oleju z nasion słonecznika, oleju ze słodkich migdałów i oleju makadamia. Ma lżejszą, bardziej lejącą konsystencję niż czysty olej makadamia. Dzięki temu łatwiej się rozprowadza - choć i tak stosuję go na mocno zwilżoną, wręcz mokrą skórę. Bardzo dobrze się wchłania.


Zawiedzie się ten, kto będzie oczekiwał po tym olejku orzechowego, charakterystycznego dla oleju makadamia zapachu. Nie można jednak odmówić olejkowi przyjemnej woni - moim zdaniem pachnie jak dziecięca oliwka z nutą eleganckich kobiecych perfum. Zapach nie utrzymuje się na skórze zbyt długo, co dla mnie jest plusem, bo olejek stosuję wieczorem, a nie lubię intensywnych zapachów na noc.


Co ważne - olejek ten bardzo dobrze radzi sobie z przesuszoną i napiętą skórą. Na długo daje uczucie komfortu, gładkość w dotyku i sprężystość skóry bez zbędnego przetłuszczania (oczywiście pod warunkiem, że zaaplikujemy go w odpowiedniej, nie za dużej ilości - świetnie sprawdza się tutaj mój sposób aplikowania dosłownie paru kropli oleju na mokrą skórę).

Czy jestem z niego zadowolona?
Biorąc pod uwagę jego cenę (ok. 11zł za 100ml) i dobre działanie, uważam, że to świetny kosmetyk. Warto zwrócić na niego uwagę, zwłaszcza jeśli chcecie wypróbować na własnej skórze taką formę nawilżania lub lejowanie włosów (bo do tego celu też świetnie się sprawdza).



W serii Oleje Świata Joanny, poza olejkami do twarzy i ciała, dostępne są również balsamy do suchych miejsc. Wypróbowałam wersję z olejem kokosowym. Stosowałam go głównie jako balsam do ust, ale czasem aplikowałam go też na przesuszone łokcie czy skórki przy paznokciach.


Balsam ma zbitą, dość twardą konsystencję, topi się (albo raczej trochę mięknie) pod wpływem ciepła skóry. Nie jest to balsam, który swobodnie możemy nałożyć na usta podczas mrozu, gdy nasze dłonie są zmarznięte. Tą niedogodność wynagradza mi jednak jego przyjemny, słodki zapach i bardzo dobre działanie - skutecznie zmiękcza skórę warg, a z przesuszonymi łokciami czy skórkami wokół paznokci radzi sobie po prostu świetnie.


Za cenę ok. 6,50zł dostajemy 8g balsamu.
Zarówno balsam jak i olejek z serii Oleje Świata możecie znaleźć w niektórych małych drogeriach, a także online: TUTAJ




Na koniec obiecana mała niespodzianka - rozdanie, w którym możecie wygrać dwa balsamy do suchych miejsc z serii Joanna Oleje Świata - z masłem pomarańczowym i z masłem oliwkowym (po jednym dla dwóch osób).


Możecie się zgłaszać od dziś do końca tygodnia, czyli do niedzieli 18.01.15 włącznie. Za tydzień w poniedziałek ogłoszę wyniki TUTAJ oraz na blogowym fanpage na Facebooku.
Jakie warunki trzeba spełnić?
Wystarczy się zgłosić w komentarzu, podać swój adres email (do kontaktu w razie wygranej) oraz zostać fanem Laboratorium Kosmetycznego Joanna na Facebooku.

Pozdrawiam :)


WYNIKI
Balsamy do suchych miejsc lecą do posiadaczek następujących adresów email:





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...