Ostatnio na blogowym profilu na Facebooku i Instagramie mogliście zobaczyć część kosmetyków, które ostatnio zasiliły moje zapasy. Pomyślałam, że pokażę Wam je dokładniej. Recenzje niektórych na pewno za jakiś czas się tu pojawią.


To zdjęcie już znacie, jeśli śledzicie blogowe profile na portalach społecznościowych...

Wczorajsze okazyjne zakupy w SuperPharm. Za duży żel pod prysznic Dove i odżywkę do włosów Garnier zapłaciłam niecałe 13zł.

I kolejne łupy z wyprzedaży, upolowane dla mnie przez Monikę z bloga Moment Urody - dziękuję, Moniczko! Balsamy do rąk P&R znam już bardzo dobrze i wiem, że ten też na pewno będzie mi odpowiadał. Pytanie tylko, czy jego zapach przypadnie mi do gustu. Większym znakiem zapytania jest dla mnie regenerująca maska do włosów. Słyszałam, że jest bardzo dobra. Zobaczymy, czy moje włosy ją polubią.

Na ten zakup również skusiłam się ze względu na okazyjną cenę. Dzięki Natalii dowiedziałam się, że moją ulubioną wodę termalną Uriage można kupić za niecałe 13zł w aptekach Niezapominajka. Przyda mi się na lato (jest rewelacyjna na poparzenia słoneczne!), a także do utrwalania makijażu zrobionego kosmetykami mineralnymi, które od kilku dni intensywnie testuję ;)

Dowód na to, że prawdziwa kosmetykomaniaczka nawet z hurtowni spożywczo-przemysłowej nie wyjdzie bez kosmetyków :P Poszłam do Makro po prezent dla taty (na Dzień Ojca kupiłam mu jego ulubioną grecką wódkę Ouzo), a wyszłam nie tylko z butelką, ale również z kosmetykami Lirene. Balsam SPF6 kupiłam z myślą o moim chłopaku, który ma iście latynoską karnację i bardzo szybko się opala, dlatego jemu wystarczy tak niski faktor. Na wszelki wypadek wzięłam też Balsam po przedawkowaniu słońca. Pamiętam, że miałam go kiedyś, stosowałam jako zwykły balsam do ciała i w ogóle go nie polubiłam. Postanowiłam jednak dać mu szansę wykazania się w roli, do której został stworzony, bo czytałam parę pozytywnych opinii o jego wpływie na poparzoną słońcem skórę.

Krem do stóp The Secret Soap Store to wygrana w jakimś facebookowym rozdaniu. W skład nagrody wchodziło również masło do ciała Shea SPA FIT TSSS (w formie uroczej babeczki), ale ten produkt przygarnęła moja mama - posiadaczka wyjątkowo suchej skóry.

Wszyscy mają liner, mam i ja ;)
Dzięki Ines, która organizowała rozdanie tych sławnych już eyelinerów, ta miniaturka trafiła w moje ręce. Po pierwszej aplikacji mam bardzo mieszane uczucia... Nie opanowałam jeszcze nakładania kosmetyku przy pomocy tej jego specjalnej super końcówki AccuFlex, poza tym wydaje mi się jakiś taki suchy... Na razie nie podzielam wszechobecnych zachwytów. Może się do niego przekonam, może nie... Zobaczymy.

Wygrana w rozdaniu u Puderniczki. Jestem bardzo ciekawa tych profesjonalnych kosmetyków do włosów.

W ramach Akademii Zmysłów dostałam dwa produkty z nowej linii L'Occitane Au Bresil. Krem do rąk Vitoria Regia Day Flower pachnie co prawda bardzo... męsko, ale i tak stosuję go nałogowo - ma świetną, lekką konsystencję, ale równocześnie przyjemnie nawilża. Jest idealny na dzień. Drugi produkt to Mleczko do ciała SPF20 z linii Jenipapo. Pięknie pachnie, ma lekką konsystencję (co jest rzadko spotykane w produktach przeciwsłonecznych z takim faktorem). Nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę go ze sobą na wakacje :) Co prawda nie do Brazylii, ale też będzie ciepło i słonecznie ;)

A tu mamy zawartość rocznicowego ShinyBox'a 2nd Anniversary. Na plus zaliczam gąbeczkę do makijażu Syis oraz peeling Organique. Spray na komary, pomadka Sylveco i serum do włosów Marion również na plus. Maseczkę Etre Belle dopiero wypróbuję, a spray Dove... no cóż, wiecie, że bardzo lubię dezodoranty tej marki, więc nie powinnam się czepiać, ale ostatnich dwóch pudełkach ShinyBox również znalazłam antyperspiranty. Troszkę już tego za dużo. Ogólnie jednak uważam to pudełko za bardzo udane.

W konkursie "Bye bye wrinkles" u April do wygrania były dwa kremy Lirene i torba sportowa (która na zdjęciu się nie zmieściła...). Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nagroda trafi do mnie. Jeszcze bardziej zdziwiłam się, kiedy w paczce od Lirene znalazłam - poza kremami i torbą - jeszcze trzy inne kosmetyki. Dziękuję, Pani Aniu! :)

Nie pokazywałam Wam jeszcze prezentów, które dostałam na otwarciu sklepu Organique w CH Zakopianka. Balsam do ust stosuję już od kilku dni i szczerze go uwielbiam - co za zapach, co za działanie! Od dwóch dni nakładam na włosy olej makadamia, który widzicie na zdjęciu. Na efekty muszę jeszcze trochę poczekać :)

Nie mogłam nie pochwalić się też moimi ręcznie robionymi mydełkami Organique. Jedno już wyekspediowałam do Anglii ;) Szkoda mi ich używać, bo tak pięknie się prezentują i tak bosko pachną.


Który z tych kosmetyków najbardziej Was zaciekawił?
Może znacie te produkty i chcecie się podzielić ze mną swoimi opiniami na ich temat? :)

Pozdrawiam, miłego wieczoru!
Wczoraj: niedzielne popołudnie przeznaczone jak zwykle na kosmetyczny relaks i dopieszczanie skóry, włosów i paznokci. Od jakiegoś czasu ta niedzielna pielęgnacja cery ogranicza się głównie do jednego kosmetyku. Dlaczego? Ponieważ zastępuje mi peeling mechaniczny, maseczkę nawilżającą i odżywcze serum. Co to takiego? Peeling enzymatyczny z ziołami Organique Basic Cleaner. Najlepszy!
Pisałam już o nim nie raz, bo dostałam go w jednym z ShinyBoxów, ale uznałam, że tak fajny kosmetyk zasługuje na osobną recenzję.


Opakowanie: plastikowy słoiczek z metalową nakrętką, charakterystyczny dla produktów tej marki. Wygodny, choć może nie w 100% higieniczny.


Peeling ma konsystencję bardzo gęstego kremu - jakby do zwykłego kremu dodać glinkę. Bezproblemowo rozprowadza się na skórze. Podczas aplikacji częściowo się wchłania.
Pachnie dość intensywnie (co na szczęście nie przeszkadza mi w trakcie aplikacji). Trudno mi opisać ten zapach- jest specyficzny, nie ma w sobie żadnej słodkiej nuty, jest raczej kremowo-ziołowy.
Kosmetyk do najtańszych nie należy (ok. 76zł za 100ml) , ale jego cenę rekompensuje wysoka wydajność. 
Kupicie go w sklepach stacjonarnych Organique i w niektórych sklepach internetowych.


Jak stosuję ten peeling?
Nakładam go cienką warstwą na czystą, suchą skórę na około 6-8 minut (odczuwam wtedy przyjemne, lekkie mrowienie w miejscach, gdzie nałożyłam kosmetyk). Po upływie tego czasu jeszcze przez kilka minut masuję twarz zwilżonymi dłońmi, a następnie zmywam peeling letnią wodą. Aplikuję tonik, krem pod oczy, krem do twarzy i gotowe.
WAŻNE: nie należy zbytnio przedłużać czasu aplikacji, bo może to skutkować podrażnieniem. Radzę też aplikować ten kosmetyk wieczorem, gdyż po zabiegu skóra może być bardziej uwrażliwiona na czynniki zewnętrzne - takie jak tarcie podczas makijażu, zanieczyszczenia powietrza, promieniowanie słoneczne.


Jakie efekty stosowania zauważyłam?
Peeling enzymatyczny Organique, to mój pierwszy peeling enzymatyczny, który daje u mnie jakiekolwiek efekty. I to jakie efekty! Po zabiegu skóra jest wygładzona, miękka i gładka (choć oczywiście nie można tu oczekiwać tak silnego efektu, jak po zastosowaniu peelingu mechanicznego), rozjaśniona, ukojona. Widoczność porów jest zminimalizowana, skóra mniej się tłuści. Jednocześnie mam wrażenie, że kosmetyk pobudza skórę - mrowienie odczuwalne jest nie tylko podczas aplikacji, ale nawet parę minut po zmyciu peelingu. Nałożone po zabiegu kosmetyki (serum czy krem) szybciej się wchłaniają. Przy systematycznym stosowaniu zauważyłam zmniejszenie się blizn i przebarwień po trądziku, co jest dla mnie niesamowitym plusem.


Komu polecam ten peeling?
Jestem pewna, że Peeling enzymatyczny Organique sprawdzi się u zdecydowanej większości osób. Szczególnie jednak polecam go posiadaczom cery naczynkowej i trądzikowej.


Dla zainteresowanych podaję jego skład. Jak łatwo zauważyć, znajduje się w nim kilka kwasów, dlatego peeling może powodować złuszczanie się skóry (czego kiedyś doświadczyłam, gdy trzymałam go na twarzy za długo), a także sprzyjać podrażnieniom od słońca, dlatego konieczne jest przestrzeganie czasu aplikacji i ochrona skóry kremami z filtrem. Zabiegi złuszczania peelingiem enzymatycznym najlepiej przeprowadzać wieczorem.

INCI: Water, Kaolin, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Caprylic/Capric Trigliceride, Brassica Campestris Oleifera Oil, Talc, Citric Acid, Lactic Acid, Mannitol, Papain, Bromelain, Glicolic Acid, Spent Grain Wax, Isomerized Linoleic Acid, Behenic Acid, Palmitoyl Tripeptide-5, Propylene Glycol, Achillea Millefolium Extract, Althaea Officinalis Root Extract, Melissa Officinalis Leaf Extract, Tocopheryl Acetate, Xanthan Gum, Potassium Hydroxide, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, 2-(4-Tert-Butylbenzyl) Propionaldehyde (Lilial), Hexyl Cinnamaldehyde, Hydroxycitronellal, Linalool, Geraniol, Citronellol, Limonene, Isoeugenol, Citral.


Ocena: 6/6 (Mój absolutny hit! Cieszę się, że poznałam go dzięki ShinyBox. Fenomenalnie działa na moją cerę. Na pewno będę do niego wracać jeszcze nie raz.)


Znacie ten peeling?
A może polecicie mi inny peeling enzymatyczny, z którego będę zadowolona?

Pozdrawiam :)

Nie jestem "alkoholowym smakoszem", ale orzeźwiające Mohito i słodki Sex on the beach należą do moich ulubionych drinków. Kojarzą mi się z ciepłymi letnimi miesiącami, z wakacyjnymi przygodami.

Ostatnio znalazłam wśród moich lakierów do paznokci dwie miniaturki Orly - Fresh oraz Retro Red. Ich kolory i wykończenia od razu skojarzyły mi się z ulubionymi letnimi drinkami. Sami zobaczcie, dlaczego!


Orly Fresh to intensywnie zielony, świeży odcień o żelowym wykończeniu. Kryje dobrze po dwóch warstwach, dobrze się rozprowadza. Ładnie lśni, nawet bez konieczności użycia topu.
Mi od razu skojarzył się z listkami mięty oraz kwaśną limonką w drinku Mohito. Jego błyszczące wykończenie przywodzi mi na myśl przezroczystość samego drinku i pływające w nim lśniące kostki lodu.









Drugi "drinkowy lakier" to Orly Retro Red. Jest retro w pełnym tego słowa znaczeniu - na paznokciach wygląda jak czerwień, która spłowiała od słońca, pozostawiając ładny, koralowy odcień. Po wyschnięciu lakier jest półmatowy, jakby pod wpływem lat utracił swój blask. Retro Red to po prostu intensywny koralowy lakier o półmatowym wykończeniu. Kryje po dwóch warstwach, ale rozprowadza się trochę gorzej niż Fresh.
Dlaczego skojarzył mi się z drinkiem Sex on the beach? Po pierwsze ze względu na kolor (kiedy rozmieszam słomką tego dwukolorowego drinka, otrzymuję napój właśnie w takim odcieniu), a po drugie- półmatowe wykończenie wygląda trochę jak szklanka zmrożona od zimnego drinka.






Fresh i Retro Red z pewnością zagoszczą jeszcze na moich paznokciach podczas nadchodzących wakacji. Spodobały mi się - nawet Fresh, choć nie przepadam za zielonym kolorem w takim wydaniu. Może to dzięki temu, że tak pozytywnie mi się kojarzy :)

Jak Wam się podobają?
Przed kosmetykami mineralnymi zapierałam się rękami i nogami.
To nic, że wszyscy dookoła chwalili, że w blogerskich "kwc" regularnie lądowały mineralne produkty.
Wmówiłam sobie, że to nie dla mnie, bo przecież osoba z taką twarzą (ok, teraz wygląda to trochę lepiej, ale i tak do ideału jeszcze daleko) potrzebuje czegoś silnie kryjącego, najlepiej gładzi szpachlowej, tynku i farby.
Wreszcie stał się cud.
Dojrzałam do tego, by uświadomić sobie, że kilogram tapety nie uczyni z mojej cery gładkiej powierzchni. Pod makijażem i tak widać, że skóra nie jest idealna, a szpachlowanie to tylko żałosny akt desperacji.


Kilka dni temu otrzymałam propozycję współpracy od Costasy - polskiego dystrybutora kosmetyków mineralnych Lily Lolo. To był impuls, który rozpoczyna mineralną rewolucję w moim makijażu.
Paczka od Costasy jest już u mnie. Trochę się obawiam tego pierwszego razu z minerałami:
czy dobrze wybrałam kolor podkładu? 
czy przez nieumiejętną aplikację nie zrobię sobie plam na twarzy? 
czy tak lekki makijaż pozwoli mi wyjść do ludzi? (tzn. czy zakryje choć trochę to pole minowe na mojej twarzy?)
czy naturalny tusz do rzęs nie zrobi ze mnie pandy?
+ jeszcze jakieś tysiąc pięćset "czy"
Podejrzewam, że wszystkie te wątpliwości zostaną rozwiane w ciągu najbliższych kilku dni (czyt. po kilku aplikacjach tych kosmetyków). Po odpowiednim czasie oczywiście dam Wam znać, czy kolor podkładu był dobry, czy nie było plam, czy wyszłam do ludzi i czy nie zostałam pandą ;)


Przyjrzyjmy się bliżej, co znalazło się w przesyłce od Costasy:

naturalna szminka w odcieniu Romantic Rose

puder mineralny Flawless Matte

podkład mineralny SPF15 w odcieniu Warm Peach

korektor mineralny w odcieniu Barely Beige

pędzel Baby Buki

naturalna maskara Lash Alert Black



Trzymajcie kciuki, by mineralna rewolucja porwała mnie na dobre! ;)


Podsyłam Wam link do sklepu Costasy, gdzie znajdziecie dużo mineralnych i naturalnych dobroci (wystarczy kliknąć w baner):

Pod ostatnim postem denkowym parę osób pytało o maskę do włosów Kalpi Tone. Dziś zaspokoję Waszą ciekawość i opiszę moje spostrzeżenia odnośnie tego przedziwnego kosmetyku.
Niestety zgubiłam gdzieś zdjęcia zrobione po pierwszej aplikacji (zmieniałam wtedy laptopa i w tym całym zamieszaniu pewnie ich nie zapisałam na dysku)...


Od dłuższego czasu interesuję się indyjskimi kosmetykami do włosów, ale maski w proszku nie miałam jeszcze nigdy. I pewnie nie odważyłabym się wypróbować takiego specyfiku, gdybym nie dostała go od krakowskiego sklepu Pięknalia.
Kalpi Tone to kosmetyk przeznaczony dla osób, które chcą lekko przyciemnić swoje włosy, zapobiegać przedwczesnemu siwieniu, pozbyć się łupieżu i/lub zahamować wypadanie włosów. Ma formę zielonkawego pudru o silnym, ziołowo-kadzidlanym zapachu. Rozmieszany z wodą staje się brunatny.


Jak przygotować maskę do aplikacji?
Producent zaleca wymieszanie odpowiedniej dla nas porcji maski z wodą lub olejkiem do uzyskania konsystencji rzadkiej papki. Na kilku blogach znalazłam jednak sugestie, by Kalpi Tone mieszać z mocnym wywarem z kawy lub herbaty (który również ma działanie przyciemniające), a także, by proszek rozmieszać z gotową maską lub odżywką. Kalpi Tone można również łączyć z henną.
Na jednorazową aplikację brałam 2 łyżki Kalpi Tone, esencję herbacianą ("na oko", do uzyskania gęstej papki) i 3-4 łyżki odżywki Balea lub maski z proteinami mlecznymi Kallos.


Jak aplikować maskę?
Przygotowaną papkę aplikowałam na umyte i odsączone włosy (były wilgotne, nie mokre), nakrywałam workiem foliowym, ręcznikiem i trzymałam około 1,5h. Po upływie tego czasu spłukiwałam wodą i pozwalałam włosom wyschnąć. Ze względu na długi czas aplikacji maskę zawsze robiłam na wieczór, raz w tygodniu.
WAŻNE: maskę aplikowałam i spłukiwałam w rękawiczkach. Co prawda nie barwi ona skóry, ale wchodzi za paznokcie, a to wygląda bardzo nieestetycznie.
Aplikacja do łatwych nie należy - nawet jeśli do proszku dodamy gotowej maski, papka nie będzie "śliska" ani kremowa. Trzeba poświęcić parę minut na wmasowanie maski w skórę głowy.
Kłopotliwe jest też spłukiwanie - trzeba uważać, by spływający z włosów płyn w kolorze i konsystencji błota nie zachlapał łazienki. Po spłukaniu konieczne jest też umycie wanny/brodzika, bo maska zostawia na ceramice osad.


Jakie efekty zaobserwowałam?
Maska pozostawia na włosach silny zapach przypominający lubczyk, a tym samym kojarzący się trochę z rosołem... Co gorsze, zapach utrzymuje się na włosach nawet po kolejnym myciu!
Po pięciu aplikacjach (bo na tyle wystarczyło mi jedno opakowanie) NIE ZAUWAŻYŁAM PRZYCIEMNIENIA, wręcz przeciwnie - włosy WYDAJĄ SIĘ NIECO JAŚNIEJSZE. Już po pierwszej aplikacji maski zyskały piękny, CIEPŁY BLASK (co mnie osobiście bardzo cieszy, bo jako posiadaczka ciepłej tonacji cery, chcę mieć również ciepłą tonację włosów).
Za każdym razem - niezależnie od tego, czego do papki dodawałam: czy odżywki Balea mango + aloes, czy maski mlecznej Kallos - włosy były UNIESIONE, bardzo PUSZYSTE, ale nie przesuszone. W dotyku były SZTYWNE i sprawiały wrażenie GRUBSZYCH (ale to pewnie kwestia tego, że po prostu się spuszyły).
Efekt utrzymywał się przez kilka dni (przy codziennym myciu).
Teraz - kilkanaście dni po skończeniu maski - moje włosy nadal mają taki ładny blask, nadal są spuszone, ale wytraciły już sztywność.
Maska nie przyspieszała przetłuszczania się, nie obciążała włosów. Nie potrafię ocenić, czy zahamowała wypadanie - moje włosy są teraz w niezłym stanie, wypadają w umiarkowanej ilości, a podczas stosowania maski nic się w tej kwestii nie zmieniło.


Skład: same naturalne substancje.

INCI: Amla (Phyllanthus Emblica Linn), Chandan (Santalum Album), Brahmi (Herpestis Monniera), Kapur Kachli (Hedychium Spicatum), Maka leaves, Methi (Trigonalafinum Greekum), Mandoor, Neem (Azadirachta Indica), Orange (Citrus Aurantium), Shikakai (Acacia Conncinna), Aloe (Barbados Aloe), Jaswandh (Hibiscus Rosa), Sitaphal (Squamosa), Wala (Andropogan Muricatus), Khadir (Acacia Katechu).


Cena: ok. 15zł za 100g
Dostępność: sklepy internetowe lub dobrze zaopatrzone stacjonarne sklepy - np. Pięknalia w Krakowie (ul. Meiselsa 22)

Ocena: Nie potrafię ocenić tej maski - na moje włosy podziałała nieźle. Niesamowicie podoba mi się ciepły blask, jaki dzięki niej osiągnęłam, ale przeszkadzało mi trochę to spuszenie włosów i ich sztywność po użyciu maski. Poza tym producent obiecuje przyciemnienie, a moje włosy wręcz zjaśniały. Może problem polega na tym, że moje włosy są oporne na takie zabiegi, może naturalnie są zbyt ciemne, by taka maska mogła je przyciemnić jeszcze mocniej? A może musiałabym stosować ją przez dłuższy czas (co wydaje mi się najbardziej wskazane)? Nie wiem, czy polecać Wam ten kosmetyk - podejrzewam, że na każde włosy podziała trochę inaczej. Ja na pewno jeszcze do niego wrócę, tym razem może na dłużej, by ocenić efekty po dłuższym stosowaniu.




Stosowaliście kiedyś maski do włosów w takiej formie?
Lubicie w ogóle indyjskie kosmetyki?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...