Witajcie!
Dziś będzie włosowo ;) Po pierwsze dlatego, że... skróciłam włosy! Dawno już nie miałam takiej krótkiej fryzurki. Wykorzystałam umiejętności babci, która X lat temu przeszła kurs fryzjerski. Sami oceńcie, co z tego wyszło:

Grzywka to robota fryzjerki, babcia skróciła jedynie resztę włosów ;)
P.S. Moja cera przechodzi jakiś ciężki okres, co widać pod makijażem :/ Coś mnie chyba uczuliło lub zapchało, całe czoło mam w krostkach :/

Po drugie: dziś napiszę Wam parę słów na temat maski, którą ostatnio moje włosy pokochały: L'biotica Biovax Intensywnie regenerująca maseczka keratyna + jedwab


Opakowanie: maskę otrzymujemy w kartonie (który ja oczywiście gdzieś zapodziałam i dlatego nie ma go na zdjęciach...), na którym znajdziemy jedynie obietnice wspaniałego działania, ale brak na nim składu INCI, co strasznie mnie wkurza. Głupio mi w drogerii zaglądać do środka kartoniku i czytać skład.
W kartonie znajduje się maska (zamknięta w wygodnym plastikowym słoiczku zabezpieczonym przed pierwszym otwarciem przy pomocy kawałka plastiku, który trzeba zerwać, by otworzyć opakowanie), TermoCap (czyli po prostu czepek) i saszetka zawierająca Serum na końce włosów.


Właściwości:
+ Konsystencja - kremowa, dość gęsta, ale nie stwarzająca problemów z rozprowadzeniem na włosach czy skalpie
+ Aplikacja - bezproblemowa (ja nakładałam maskę raz w tygodniu na skalp i całe włosy, nakładałam czepek i trzymałam około godziny- nie polecam stosować jej częściej niż 2 razy w tygodniu, gdyż jest to maska proteinowa i częstsze jej stosowanie może skutkować przeproteinowaniem włosów)
+ Zapach - perfumowany, ale jak na mój gust bardzo przyjemny, utrzymuje się na włosach przez cały dzień po aplikacji
+ Spłukiwanie - bez problemów
+ Wydajność - na plus, wystarczy niewielka ilość maski, by rozprowadzić ją na włosach


Efekty:
Producent obiecuje gruntowną odbudowę struktury włosa, intensywną regenerację i nawilżenie, lśniące, jedwabiste, gładkie i miękkie włosy. I w tych obietnicach nie kłamie. Po aplikacji tej maski moje włosy są rewelacyjne. Stają się miękkie, gładkie i pięknie błyszczą. Aż chce się je dotykać cały czas- tak są przyjemne w dotyku. Poza tym pięknie pachną. Łatwiej się też rozczesują, dzięki czemu zmniejsza się prawdopodobieństwo uszkodzeń mechanicznych i wyrywania włosów. Przy dłuższym, regularnym stosowaniu włosy rzeczywiście sprawiają wrażenie zregenerowanych i odbudowanych.
Co ważne - maska nie podrażniła mojej skóry głowy, nie wywoływała swędzenia ani łupieżu. Nie obciążała też włosów, nie wzmagała wydzielania sebum. Choć maska zawiera wyciąg z henny, nie zauważyłam, by wpłynęła na kolor moich włosów.




Skład: moim zdaniem fajny, jak na drogeryjną maskę za kilkanaście złotych! Nie ma w nim parabenów, SLS, SLES, oleju mineralnego, parafiny ani glikolu propylenowego. Jest za to keratyna, jedwab, olej ze słodkich migdałów, lanolina, ekstrakt z henny i (niestety) jeden silikon, który wymaga użycia mocniejszego detergentu (SLES), by go usunąć z włosów.

INCI: Aqua, Cetyl Acohol, Cetrimonium Chloride, Cetearyl Alcohol (and) Cetareth-20,Glycerin, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Acetyled Lanolin, Silk Amino Acids, Hydrolyzed Silk, Hydrolyzed Keratin, Lawsonia Inermis Extract, Trimethylsilylamodimethicone (and) C11-15 Parth-9, Parfum, Citric Acid, Tithanolamine, Methylisothiazolinone, Phenoxyethanol (and) Ethylhexyglycerin, Benzyl Salicytale, Butyphnyl Methylpropional, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool, Potassium Sorbate.



Dostępność: drogerie Superpharm, online

Cena: ok. 16-17zł (w promocji 11-12zł)

Ocena: 5/6 (Maska sprawdziła się u mnie bardzo dobrze, moje włosy ją pokochały, choć na Wizażu czytałam, że posiadaczki suchych, puszących się włosów są nią rozczarowane. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie ten nieszczęsny silikon, który musi być zmywany silnym detergentem oraz fakt, że na kartoniku nie ma składu INCI. Za to obniżam punkty, ale ogólnie mówiąc jestem zadowolona z działania maski.)


Na pewno znacie maski Biovax. Ciekawa jestem, którą wersję tych masek lubicie najbardziej?
Wcześniej miałam wersję dla włosów przetłuszczających się i była niezła, ale bez szału - ta z keratyną i jedwabiem wydała mi się o wiele lepsza. Może polecicie mi inną biovaxową maskę godną wypróbowania? :)


Witajcie Kochani!

Wreszcie mam czas, by pokazać Wam lakier, który wybrałam z OPIkowej europejskiej czwórki jako pierwszy. Intuicja nie zawiodła Iwonki - Strawberry, która odgadła, że jest to OPI You're Such A Budapest :)


Właściwości lakieru:
+/- Konsystencja - niezbyt gęsta, łatwo rozlewa się po paznokciu, więc gapy takie jak ja powinny uważać, by nie zalać sobie skórek. Taka konsystencja ma jednak swoje plusy - po paru użyciach nie zrobi się glut, tylko lekko zgęstnieje.

+ Czas wysychania - bardzo dobry, choć ja dla pewności na koniec użyłam wysuszacza.

- Pędzelek - w wersji pełnowymiarowej pędzelek jest spoko, ale w miniaturce... koszmar! Wąski, z małą ilością krótkiego włosia, nabierający niewielką ilość lakieru. Na moich małych paznokciach ciężko się malowało, a na dłuższych i szerszych chyba nie dałabym rady.


+/- Krycie - potrzebowałam 3 warstw do pełnego krycia. Przy świetnym czasie wysychania i nie-glutowej formule nie był to jednak taki problem jak na przykład w przypadku Mint Sorbet by Siouxie.

+ Błysk - lakier pozostawia piękny błysk po wyschnięciu. Ja dodałam top coat, który dodatkowo ten blask wzmocnił.

+ Trwałość - lakier wytrzymał bez żadnego uszczerbku 4 dni. Dziś mam go piąty dzień i końcówki zaczęły się już ścierać, a na jednym palcu powstał maleńki odprysk. Bardzo fajne jest to, że lakier nie odpryskuje płatami, tylko ściera się delikatnie na końcach.

+ Zmywanie - na plus

+ Współpraca z innymi kosmetykami - nałożyłam go na warstwę odżywki do paznokci Paloma, a następnie pokryłam Seche Vite. Obawiałam się, że Seche Vite ściągnie lakier przy skórkach, jednak nic takiego się nie wydarzyło.



KOLOR
You're Such A Budapest to rozbielony fiolet z niebieskimi tonami, raczej w chłodnej tonacji. W buteleczce można zobaczyć, że zawiera niewielkie ilości maleńkiego, srebrnego shimeru, jednak na paznokciach nie jest on widoczny jako taki- podbija jedynie blask lakieru, odbijając światło. Na paznokciu lakier sprawia wrażenie zupełnie kremowego.




Dostępność: salony OPI (TUTAJ macie mapę), niektóre perfumerie Douglas lub online

Cena: 42zł / 15ml lub 69zł / zestaw 4 miniaturek 3,75ml

Ocena: 4/6 (Same właściwości lakieru trochę mnie rozczarowały - konsystencja jest nieco zbyt lejąca, ale trudno- jak zgęstnieje, będzie lepsza. Przyczepię się jednak do okropnego pędzelka. Czas wysychania na plus, trwałość również. Ocenę bardzo podnosi sam kolor, w którym jestem totalnie zakochana.)





Jak Wam się podoba Budapeszt w interpretacji marki OPI?

Pozdrawiam! :*
Witajcie!

Na wstępie chciałam podziękować serdecznie wszystkim, który zamieszczali swoje komentarze pod wczorajszym postem. Bardzo mi pomogliście! Gdyby nie Wy, nie wiedziałabym w ogóle, czym różni się mobilna wersja systemu Windows od Androida ;) Przekonaliście mnie też do Samsungów, bo wcześniej nawet na nie nie zerkałam, mając w pamięci słowa mojego taty, który zawsze na tą markę mówił "Szajsung" ;P Dobrze wiedzieć, że teraz smartphony Samsunga warte są uwagi.
Analizuję Wasze komentarze i powoli na nie odpowiadam :)

A dziś, w ramach Pięknego Początku Tygodnia, przygotowałam cytat związany z wczorajszym świętem - Dniem Matki:


Pomijając już nawet kwestię naszego długu wobec mam, bo z tym ciężko dyskutować (choć oczywiście zdarzają się wyrodne mamuśki, ale to chyba ilość znikoma- przynajmniej taką mam nadzieję), ja zwracam uwagę na jedną sprawę poruszoną w tym zdaniu - na piękno naszych mam. Pamiętam, że kiedy byłam mała, uważałam, że moja mama jest najpiękniejsza na świecie. Teraz nadal uważam, że jest piękna, pomimo tego, że nie ma figury i cery jak hollywoodzka gwiazda. Jest dla mnie piękna, ponieważ ją kocham :)

Jak zwykle czekam na Wasze interpretacje cytatu i na Wasze opinie o pięknie Waszych mam :)

Na koniec jeszcze małe ogłoszenie parafialne - wyniki facebookowego rozdania z Dove:



Komentarze pod postem rozdaniowym bardzo poprawiły mi nastrój. Okazało się, że jednak nie jest tak źle - prawie każdy z biorących udział w rozdaniu znalazł w sobie coś, co kocha! To bardzo optymistyczne :) Za tydzień przedstawię Wam wnioski płynące z tych konkursowych zgłoszeń.
Już teraz powiem Wam, że zauważyłam bardzo ciekawą zależność - mężczyźni jako swoją ulubioną część ciała wymieniali najczęściej... dłonie ;)



Pozdrawiam! :*

Witajcie Kochani!

Ostatnie dni uświadomiły mi, że rzeczywistością staje się kultura obrazkowa. Ludzkość powraca do czasów prehistorycznych, do pisma obrazkowego i symbolicznego. Dlatego taką popularnością cieszą się portale typu Instagram, Pinterest czy Facebook.
Blog staje się trzonem, do którego dochodzą blogowe profile na innych portalach. Nie wystarczy już tylko blogować - modne staje się również wrzucanie aktualnych zdjęć i publikowanie statusów (by czytelnicy/obserwatorzy mogli zobaczyć, przeczytać, co bloger w danej chwili robi, zobaczyć świat jego oczami), kolekcjonowanie fotek z inspiracjami w wirtualnej galerii.

Uświadomiłam sobie, że potrzebuję smartphona. Też chcę się dzielić z Wami tym, co dobrego jem na deser, jaki widok miałam podczas spaceru, jaki makijaż danego dnia zrobiłam, co widziałam podczas wizyty w drogerii, itd.
Oczywiście fotki mogę robić lustrzanką, ale przecież nie da się zawsze i wszędzie mieć przy sobie aparatu, który trochę jednak sobie waży, poza tym robienie zdjęć lustrzanką jest- delikatnie mówiąc- mało dyskretne. Ok, mogę użyć mojego telefonu- ma fajny aparat, lampę błyskową, robi całkiem dobre zdjęcia. Nie ma jednak systemu Android czy Windows Phone, połączenie się przez niego z internetem zajmuje pół godziny.

Telefon nigdy nie był dla mnie czymś ważnym. Mojego pierwszego smartphona sprzedałam po paru miesiącach, wkurzona koniecznością codziennego ładowania i ekranem, którego obsługa poza domem graniczyła z cudem (w słoneczny dzień nic nie było na nim widać, podczas deszczu czy śniegu przestawał działać...).

Dlatego też mam do Was pytanie:
JAKI MODEL SMARTPHONA POLECACIE?

Wiem, że pewnie najlepiej byłoby kupić I-Phona, ale na chwilę obecną byłby to dla mnie za duży wydatek.
Chciałabym mieć niedrogi, ale dobry telefon. Z baterią, która wytrzyma więcej niż 1 dzień. Najlepiej nieduży- góra 5 cali. I co ważne - z jak najlepszym aparatem.
Waham się też, który system lepszy - ANDROID czy WINDOWS PHONE?

 Co sądzicie o blogowej kulturze obrazkowej? Z tego co zauważyłam, sporo blogerek korzysta z takich "obrazkowych" portali, dużą popularnością cieszą się też posty w stylu "tydzień w zdjęciach".
Dajcie znać, co myślicie na ten temat :)
Witajcie!

W ubiegłą sobotę podczas spotkania blogerek padło pytanie- czy żele Balea rzeczywiście są tak dobre, by jeździć po nie do Niemiec czy na Słowację?
Przedstawię Wam moją odpowiedź na to pytanie, potwierdzając ją krótką recenzją kokosowo-kwiatowego duetu tejże marki:
- Balea - Kokos i kwiat tiare - kremowy żel pod prysznic
- Balea - Kokos i kwiat tiare - lotion do ciała
Ten słodko pachnący zestaw znalazł się u mnie dzięki Ewelinie z bloga Extension Beauty - dziękuję, Kochana! :*


Zapach jest identyczny w przypadku żelu i lotionu: bardzo przyjemny, słodki. Nuta kokosa i kwiatu tiare łączy się w idealnie kremowy, słodki zapach - jak posłodzone mleczko o smaku kokosowym.

Zaczynamy od żelu pod prysznic:


Żel podobno miał być kremowy... Nie do końca jest to prawda, a może po prostu to ja mam zbyt wysokie wymagania ;P Konsystencja jest średnio gęsta, kolor biały, półprzezroczysty (kremowe żele według mnie są kremowo białe i gęstsze, ale co tam :P). Pieni się bardzo dobrze, co do tego nie mam zarzutów. Jest wydajny.

Jak dla mnie kremowy żel powinien być... bardziej kremowy ;P

Opakowanie tradycyjne, wygodne, nic odkrywczego na jego temat Wam nie powiem.


Jak działa na skórę? Oczyszcza bez zarzutu, nie podrażnia, choć po kąpieli skóra jest trochę przesuszona i wymaga użycia balsamu. To dla mnie nie jest jednak żadnym problemem- smaruję się jakimś mazidłem po każdej kąpieli.


Skład jest typowy dla drogeryjnego żelu pod prysznic. Na początku mamy Sodium Laureth Sulfate, również dość wysoko w składzie substancje zapachowe. Wyciąg z kokosu i kwiatu tiare znajduje się niestety dopiero w drugiej połowie składu.


Czy żel wart jest zachwytów? Jeśli weźmie się pod uwagę jego cenę w DM, to TAK! 
W przeliczeniu na złotówki żel Balea kosztuje mniej więcej tyle samo co żel Isana, jednak jest od Isany znacznie lepszy - gęstszy, lepiej się pieni, pachnie o wiele intensywniej i ciekawiej.
Nie jest to jednak żel, który wywoła zachwyt u bardziej wymagających osób lub wrażliwców, którzy nie tolerują sulfatów.




 Po prysznicu czas na nawilżenie:


Lotion do ciała ma lekką, kremową konsystencję. Genialnie rozprowadza się na skórze i błyskawicznie wchłania, dzięki czemu jest rewelacyjny po porannym prysznicu. Również nie można przyczepić się do jego wydajności - wystarczy odrobina, by posmarować całe ciało.


Opakowanie: wygodna tubka, którą można postawić na zakrętce, by balsam cały czas spływał do wylotu i nie było problemów z jego wydobyciem.


Jak działa? Spodziewałam się, że skoro ma tak lekką konsystencję, będzie słabiutki. Okazało się jednak, że się myliłam. Ten lotion całkiem nieźle nawilża! Ok, wiadomo, że nie jest to poziom nawilżenia jak po gęstym maśle, ale na dzień do skóry normalnej w zupełności wystarcza. Pozostawia skórę gładką, redukuje uczucie napięcia po prysznicu, a przy tym nie pozostawia tłustego czy lepkiego filmu. Nie zapycha, nie podrażnia, nie uczula (przynajmniej mnie :P).


Skład jest nienajgorszy - co prawda dość wysoko w składzie mamy substancje zapachowe, a ekstrakt z kokosa i kwiatu tiare znajduje się na końcu, więc można uznać, że prawie ich tam nie ma ;P Ale za to w lotionie nie mamy parafiny, oleju mineralnego i glikolu propylowego - substancji, których ja unikam. Nie ma też silikonów ani parabenów.


Ocena ŻEL: 4-/6
Ocena LOTION: 5/6

Podsumowanie: Balea warta jest zachwytów, jeśli mamy możliwość kupić ją za cenę taką, jak w DM bez konieczności ponoszenia jakiś mega kosztów związanych z benzyną (czyli jeśli mieszkacie niedaleko granicy lub macie kogoś znajomego, od kogo kupicie je bez marży).
A nawet jeśli kosmetyki Balea możecie kupić tylko online lub w sklepie z niemieckimi kosmetykami za nieco wyższą niż w DM cenę, moim zdaniem warto.
Na przykład u mnie w okolicy jest pani, która żele i balsamy z Balei sprzedaje po 8zł. Sporo więcej niż w DM, ale i tak niedrogo, biorąc pod uwagę ich jakość. W polskich drogeriach trudno znaleźć równie fajne kosmetyki pielęgnacyjne za tak przyzwoitą cenę.


Znacie kosmetyki marki Balea? Co o nich sądzicie?
Mnie chyba jeszcze nie dosięgnął baleowy szał, ale... chyba jest już blisko ;P

Pozdrawiam i biegnę się wymalować - czeka mnie popołudnie w rodzinnym gronie (jak śpiewał klasyk- u cioci na imieninach) ;)
Witajcie!

Dziś za oknem paskudna, szara aura. Sprawdzałam prognozę pogody z nadzieją, że może weekend będzie ładniejszy (planowaliśmy małą rodzinną imprezę plenerową na uczczenie imienin mojej ukochanej cioci), jednak nic z tego - padać ma podobno aż do 5-6 czerwca!!!

Na osłodzenie tej okropnej pogody przygotowałam szybkie swatche OPIków, które dosłownie dwa dni temu znalazły się w moich zbiorach- a to za sprawą Calliope ;) Każdy paznokieć pomalowałam na inny kolor, żeby móc zdecydować, który będzie najbardziej odpowiedni na weekendową imprezę rodzinną.
W ruch poszły:
- OPI - Purple With Purpose (Brights)
- OPI - Can't Find My Czechbook (Euro Centrale)
- OPI - Suzi's Hungary AGAIN! (Euro Centrale)
- OPI - You're Such a BudaPest (Euro Centrale)
- OPI - OY-Another Polish Joke! (Euro Centrale)







Pierwsze wrażenie jest średnio pozytywne- małe OPIki mają koszmarny pędzelek! Bardzo mały i bardzo wąski, nabierający niewielką ilość lakieru. Na moja małe pazurki jeszcze się to jakoś sprawdza, ale i tak wolałabym szerszy pędzel, z większą ilością włosia.

Konsystencja też nie zachwyca - jest bardzo wodnista, przy pierwszym pociągnięciu pędzla zalałam sobie całe skórki... Krycie słabe- trzy warstwy przy krótkich pazurkach to minimum (4 byłby optymalne).
Za to wysychanie jest wielkim plusem.

 Ale po kolei:

Purple With Purpose - ciepły fiolet o shimerowo-metalicznym wykończeniu.

Can't Find My Czechbook - kremowy, nieco przybrudzony, ale intensywny turkus

Can't Find My Czechbook - kremowy, nieco przybrudzony, ale intensywny turkus

Suzi's Hungary AGAIN! - kremowy róż z koralowymi tonami

You're Such a BudaPest - kremowa baza w odcieniu lila z delikatnym niebieskim tonem, z zatopionym maleńkim srebrnym shimerem

OY-Another Polish Joke! - przezroczysta baza ze sporą ilością drobnego shimeru w odcieniu pomarańczowego złota


Jak myślicie, który kolor wybrałam na weekend? ;)
Który odcień najbardziej Wam się podoba?


Na koniec informacja o zwyciężczyni, do której poleci podkład mineralny. Jeśli śledzicie blogowy fanpage na facebooku, wiecie, że maszyna losująca wybrała maila:


Mail do zwyciężczyni już poleciał, czekam na odpowiedź.

Pozdrawiam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...