Dziś zaskoczył mnie pierwszy w tym roku śnieg. Gdy za oknem szalała chwilowa śnieżyca, w radiu puścili "Last Christmas" i poczułam się, jakby zima już nadeszła. Dlatego też postanowiłam umilić sobie wieczór typowo zimowym zapachem z serii Q3 od Yankee Candle - Star Anise and Orange.



Star Anise and Orange to zapach z serii świątecznej. Nazwa mówi nam wprost, jakie nuty zapachowe zostały w nim ukryte - soczysta pomarańcza i korzenny, orientalny anyż gwiaździsty.



Nie mam dobrych skojarzeń z zapachem anyżu - przywodzi mi na myśl zapach gabinetu stomatologicznego, dlatego do tego wosku podchodziłam ze sporą rezerwą. Okazało się jednak, że zupełnie niepotrzebnie! 
W Star Anise and Orange pierwsze skrzypce gra charakterystyczny, orzeźwiający zapach anyżu. Został jednak złagodzony i osłodzony aromatem soczystej pomarańczy, jakby długo dojrzewała w tropikalnym słońcu i wprost kapał z niej słodki sok. W efekcie powstała bardzo przyjemna, oryginalna kompozycja, która dobrze sprawdza się na zimowe popołudnia i wieczory. Szczególnie zachwycona jest nim moja mama - fanka anyżowych słodyczy ;)



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: późna jesień, zima
Pora dnia: popołudnie, wieczór
Przy gościach: raczej nie (jeśli nie jesteście pewni, czy goście lubią anyż, lepiej nie ryzykować)
Intensywność:






Star Anise and Orange nie jest typowym świątecznym zapachem. Mimo że ma w sobie korzenne nuty anyżu, ani trochę nie przypomina popularnych cynamonowych czy pierniczkowych zapachów. Moim zdaniem warto dać mu szansę - może pozytywnie Was zaskoczy, tak jak mnie.



Hej!
Nie było mnie tutaj przez jakiś czas, bo przygotowywałam się do bardzo ważnego egzaminu związanego z moją pracą w urzędzie. Pomyślałam, że napiszę Wam trochę o tym, jak naprawdę wygląda praca urzędnika. Wokół urzędników krąży mnóstwo mitów - nie wszystkie są jednak zgodne z prawdą, o czym sama się nie raz przekonuję.



Typowa urzędniczka to starsza pani tuż przed emeryturą
MIT! W referacie, w którym pracuję, zdecydowaną większość stanowią osoby młode, które jeszcze studiują lub dopiero co skończyły studia. Jest oczywiście parę starszych urzędników, ale średnia wieku w całym moim wydziale nie przekracza 35, a mój referat zdecydowanie tę średnią zaniża. Większość osób przyjęto w ramach programów unijnych wspierających zatrudnienie osób do 30 roku życia.

Urzędnicy są bezduszni, nie obchodzi ich ludzka krzywda
MIT! W mojej pracy mam stały kontakt z ludźmi i niejednokrotnie spotykam się z trudnymi życiowymi sytuacjami. Gwarantuję Wam, że ani ja, ani żaden z moim urzędowych znajomych nigdy celowo nie utrudniał petentowi załatwienia sprawy. Trzeba jednak mieć na uwadze, że trzymają nas jasno określone przepisy prawa, które nie pozwalają nam na dowolność i uznaniowość. Kiedy jednak mam możliwość komuś pomóc, doradzić, podpowiedzieć, co powinien zrobić - zawsze to robię, nawet jeśli wykracza to poza zakres moich służbowych obowiązków.



Urzędnicy to tylko kawę piją i plotkują, bo co innego można w takiej pracy robić.
MIT! Wydział, w którym pracuję, to totalne zaprzeczenie tego poglądu. Zdarzają się miesiące, w których ciągniemy nadgodziny, a przerwy obiadowe spędzamy przed komputerem, żeby tylko zrobić najwięcej jak się da. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza praca jest służbą publiczną, opłacaną z publicznych pieniędzy, więc nikt z nas nie marnuje czasu spędzanego w pracy. Rok temu w tym najbardziej pracowitym okresie nabawiłam się zapalenia pęcherza, bo w natłoku roboty po prostu zapominałam, że należałoby od czasu do czasu skorzystać z toalety...



Żeby zostać urzędnikiem, trzeba mieć znajomości.
MIT! - przynajmniej w tym urzędzie, w którym ja pracuję. Aby dostać się na stanowisko urzędnicze, trzeba po prostu śledzić ogłoszenia o naborach na wolne miejsca, a potem... no właśnie, tutaj żadne znajomości nie pomogą. Kiedy zgłosicie się do naboru i spełnicie wymogi formalne, ruszy cała maszyna urzędniczej biurokracji - przebrnięcie przez nią i uzyskanie umowy na stałe to wcale niełatwa sprawa, o czym ja się ostatnio przekonałam. I nie pomogą tu żadne znajomości, bo procedura wyboru urzędnika jest tak formalna i ujednolicona, że dla nikogo nie ma wyjątków. Wygląda to tak - ze wszystkich zgłoszeń wybiera się osoby spełniające wymogi formalne. Te osoby podchodzą do naprawdę trudnego egzaminu pisemnego. Najlepsi zostają zaproszeni na egzamin ustny. Spośród tych szczęśliwców wybierana jest odpowiednia ilość osób, zależnie od ilości wolnych stanowisk. Podpisują oni umowę na pół roku, podczas którego muszą przejść tzw. służbę przygotowawczą. Po paru miesiącach jest szkolenie, które kończy kolejny bardzo, bardzo trudny egzamin pisemny. Po około 5 miesiącach jest decydujący egzamin ustny - i jeśli zda się go wzorowo, można liczyć na umowę na czas nieokreślony. Pracownicy, którzy mają już służbę przygotowawczą za sobą, jeśli chcą zmienić miejsce pracy, muszą przejść przez dokładnie taki sam schemat naboru - egzamin pisemny i egzamin ustny. Wszystko formalnie i zgodnie z przepisami ;)
Oczywiście można rozpisać nabór pod konkretną osobę, wskazując na takie wymogi formalne, które spełnia tylko wąskie grono osób. W praktyce jednak w moim urzędzie raczej się to nie zdarza.



Praca w urzędzie to lekka i pewna praca.
Na pewno praca w urzędzie jest o wiele lżejsza niż praca fizyczna na budowie. Nie jest to jednak taka sielanka, jakby się komuś mogło wydawać. Często zdarzają mi się sprawy tak skomplikowane, że siedzę nad nimi i nie mogę nic wymyślić. I wracam potem do domu tak wypompowana, że zapominam, jak się nazywam. Grzechem jednak byłoby narzekanie na taką pracę.
Co do pewności - jeśli ma się w urzędzie umowę na czas nieokreślony, to trzeba by się naprawdę bardzo postarać, żeby zostać zwolnionym. To zdecydowany plus pracy w urzędzie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy o stałą pracę jest tak ciężko. Ma to znaczenie, jeśli myślimy o jakimś większym kredycie, ale też przede wszystkim dla kobiet, które planują macierzyństwo i chciałyby mieć świadomość, że pracodawca nie będzie się wściekał, gdy wezmą L4, pójdą na urlop macierzyński czy wychowawczy. W urzędzie nie ma z tym absolutnie żadnego problemu - na czas nieobecności kobiety w ciąży i po porodzie zatrudnia się osobę na zastępstwo, a po zakończeniu urlopu bez żadnych problemów można wrócić na swoje stanowisko.


Dajcie znać, co sądzicie o pracy urzędników.
Ja osobiście bardzo lubię moją pracę - czuję, że mogę się w niej spełniać. Mam kontakt z ludźmi, ale też jest to papierkowa robota, poza tym niejednokrotnie widzę, że moja praca realnie może komuś pomóc.
Mam nadzieję, że mimo wszystko nie oceniacie nas - urzędników wyłącznie krytycznym okiem ;)

Tej jesieni wyjątkowo mam nastrój na drzewne zapachy - Crackling Wood Fire z YC, Oudwood z WoodWick czy właśnie Ebony & Oak z YC. Ma przyjemny dla oka, beżowy kolor, a etykietka z szyszkami i żołędziami sugeruje, że jest idealnym towarzyszem jesiennych wieczorów.


Ebony & Oak został zaklasyfikowany do rześkiej linii zapachowej, choć moim zdaniem nie ma w sobie wiele rześkości. Łączy akordy drewna dębowego, sosnowego i hebanowego, przełamane eukaliptusem i paczulą.


Jeśli obawiacie się, że przez Ebony & Oak Wasz dom będzie pachniał jak tartak, albo że to kolejny "choinkowy" zapach, to możecie być spokojni - nie jest to wierne odwzorowanie zapachu drewna i żywicy, a jedynie wariacja na temat drzewnych akordów, w której brak jest nawiązań do choinkowego igliwia. Ja wyczuwam w nim przede wszystkim ciepły, otulający, elegancki, drzewny aromat, w tle nieśmiało przebija się paczula. Nie potrafię jednak doszukać się w nim eukaliptusa. Moim zdaniem Ebony & Oak pachnie jak jesienny spacer po lesie wśród drzew, szyszek, żołędzi i kasztanów.


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: późne lato, jesień
Pora dnia: popołudnie
Przy gościach: tak, choć dla mnie większą przyjemnością jest palenie go w samotności, gdy nikt nie przeszkadza mi w wyciszeniu i relaksie
Intensywność:



Ebony & Oak to głęboki, otulający, trochę orientalny zapach, który świetnie sprzyja relaksowi i odpędza jesienną chandrę. Będzie idealny dla wszystkich wielbicieli spacerów po lesie.


Jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że odżywiam się całkiem nieźle - do McDonalda zaglądałam od święta, stołowałam się w domu. Przecież domowe jedzenie jest zdrowe. Potem odkryłam program "Wiem co jem" i blog Gosi - Qchenne Inspiracje i nastąpiło oświecenie. Zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w tematykę zdrowego, świadomego odżywiania - przeczytałam kilka książek na ten temat. Choć oczywiście poszerzenie wiedzy nie oznacza od razu, że słodycze omijam z daleka, to jednak dzięki zmianie nawyków udało mi się schudnąć 8 kg (co w przy moim niewielkim wzroście i niedoczynności tarczycy stanowi sporą różnicę) i teraz już wiem, co mi szkodzi, a na co mogę sobie pozwolić bez wyrzutów sumienia.
Pomyślałam, że podzielę się z Wami moją opinią o książkach, które pojawiły się w mojej domowej biblioteczce, bo niestety nie wszystkie pozycje z dobrymi recenzjami i ładnymi okładkami są warte uwagi...



Zamień chemię na jedzenie - Julita Bator
To książka, która najpierw Wami wstrząśnie (bo okaże się, że to, co do tej pory wydawało nam się zdrowe, może działać na nas niekorzystnie, a wręcz toksycznie - np. warzywa!), a później da nadzieję, że można jeść smacznie, ale i zdrowo i nie zwariować przy tym. Julita Bator pisze z perspektywy mamy o tym, jak wybierać produkty żywnościowe, by wzmacniać odporność i poprawić samopoczucie nasze i naszych bliskich. Podaje też przepisy, które ułatwią przygotowywanie zdrowych i smacznych potraw. Uzupełnieniem książki jest jej druga część - Zamień chemię na jedzenie. Nowe przepisy - jest to już typowa książka kucharska, wydana na papierze kredowym, w twardej oprawce, uzupełniona ładnymi, kolorowymi zdjęciami. Również bardzo przydatna dla osób chcących zmienić swoje przyzwyczajenia żywieniowe na zdrowsze.



Jedz inaczej. Dlaczego jemy to, co jemy? - Leanne Cooper
Nie jest to poradnik żywieniowy - raczej książka popularnonaukowa skupiająca się na tematyce psychologii jedzenia. Tłumaczy, jakie mechanizmy psychologiczne sprawiają, że się przejadamy, że sięgamy po słodycze, że zamiast wytrwać w diecie wracamy do dawnych przyzwyczajeń i dopada nas efekt jojo. W gruncie rzeczy tematyka jest niesamowicie ciekawa, jednak przekazana w bardzo nieprzystępnej formie. Zabierałam się za nią już 3 razy, ale po prostu nie mogę dobrnąć do końca. Wystarczy mi kilka stron przed snem, żeby zapomnieć, co to bezsenność.



Historia wewnętrzna. Jelita - najbardziej fascynujący organ naszego ciała - Giulia Enders
Nie jest to książka o jedzeniu - w bardzo przystępny dla laika sposób wyjaśnia, jak funkcjonuje nasz układ pokarmowy, a dzięki temu możemy zrozumieć, jak ważne dla całego naszego organizmu jest to, co jemy. Giulia Enders ma talent do pisania o sprawach skomplikowanych i kłopotliwych (chociażby o kupie) w sposób lekki i zrozumiały. Moim zdaniem każdy powinien choć raz w życiu przeczytać tę książkę.



Food Pharmacy - Lina Nertby Aurell i Mia Clase
Kolejna pozycja, którą pochłania się jednym tchem - mimo że nie jest to książka akcji. Czytając ją miałam wrażenie, że rozmawiam swobodnie z dobrymi koleżankami. Food Pharmacy została napisana przystępnym, żartobliwym językiem, ale jest pełna wiedzy okraszonej anegdotkami i śmiesznymi porównaniami, które znacznie ułatwiają zrozumienie zasad rządzących naszym układem pokarmowym i hormonalnym. Całości dopełnia kilka przepisów na zdrowe i pyszne potrawy. Do tego książka jest po prostu przepięknie wydana. Tak jak i w przypadku Zamień chemię na jedzenie, tak również i do Food Pharmacy wydano drugą część zawierającą przepisy polecane przez autorki. Polska premiera Food Pharmacy. Przepisy już za kilkanaście dni (08.11.2017r). Ja jestem zachwycona Food Pharmacy, więc na pewno kupię drugą część.



Eat Pretty. Jedz i bądź piękna - Jolene Hart
Ta książka tak często przewijała się w instagramowych fotkach, że musiałam po nią sięgnąć, by zaspokoić ciekawość. Niestety okazało się, że ładna okładka to jedyny element, którym mogłabym się zachwycić. Przebrnięcie przez zaledwie 200 stron zajęło mi parę tygodni, bo nudziła mnie treść i trochę żenował język, jakim książka została napisana (jakby autorka zakładała, że wszystkie czytelniczki będą głupiutkimi laskami, dla których liczy się tylko wygląd). Poza bardzo oględnemu wyjaśnieniu, że jedzenie na wpływ na urodę, a uroda na nasze samopoczucie, w Eat Pretty zamieszczono spis kilkudziesięciu warzyw i owoców z wyjaśnieniem, jakie witaminy i mikroelementy się w nich kryją. Generalnie wszystkie są zdrowe i powinniśmy je jeść jak najczęściej - czyli same ogólniki, o których wie każdy. Kusiło mnie, by do kompletu z książką od razu kupić Eat Pretty. Twój osobisty kalendarz piękna - dobrze, że tego nie zrobiłam.



Znacie te książki? Jakie macie o nich zdanie?

A może polecicie mi inne pozycje o jedzeniu i zdrowym odżywianiu, które powinnam przeczytać?

Jesień i zima to czas, kiedy korzenne przyprawy królują w mojej kuchni - cynamon, kardamon, goździki czy imbir pojawiają się u mnie w prawie każdym daniu. Podczas brzydkiej pogody częściej sięgam też po korzenne zapachy, takie jak na przykład październikowy zapach miesiąca - Cinnamon Stick od Yankee Candle.


Cinnamon Stick należy do aromatycznej linii zapachowej. Czym może pachnieć? Oczywiście cynamonem. Producent dla urozmaicenia dodał też nuty goździków.


Jeśli lubicie proste, wyraziste zapachy, to Cinnamon Stick będzie idealny. Pachnie jak świeżo rozcięta torebka mielonego cynamonu. Nie ma w nim żadnych dodatków - żadnych słodkich nut, nic szarlotkowego czy pierniczkowego - po prostu rozgrzewająca, korzenna przyprawa. 


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień i zima
Pora dnia: popołudnie, wieczór
Przy gościach: tak
Intensywność:




Cinnamon Stick na pewno znajdzie swoich zwolenników (jeśli przepadacie za zapachem mielonego cynamonu, możecie brać ten wosk w ciemno!), jednak ja do nich nie należę. Brakuje mi "tego czegoś". Wolę bardziej urozmaicone kompozycje zapachowe, i jeśli już jest w nich nuta cynamonu, to przełamana np. kwaskowym aromatem jabłek.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...