Mówi się czasem: "płać i płacz".
A dlaczego ja mam płakać, skoro za coś płacę? Masochistą nie jestem, by wydawać kasę na coś, co nie będzie dla mnie dobre.
Dziś opowiem Wam o tym, dlaczego leczę się prywatnie i mimo, że płacę, to nie płaczę.

Źródło

Podejrzewam, że spór pomiędzy zwolennikami niepublicznej i publicznej opieki medycznej jest równie nierozwiązywalny jak kwestia pierwszeństwa jajka i kury. Każdy z Was na pewno ma swoje doświadczenia i swoją opinię.
Ja, im jestem starsza, tym częściej wybieram prywatne gabinety lekarskie. Wolę oszczędzić na ciuchach czy kosmetykach, niż oszczędzać na zdrowiu.
Dlaczego?



Miło panią widzieć...
W placówkach NFZ zdarzają się oczywiście lekarze z pasją, traktujący pacjenta jak człowieka, nie jak natrętną muchę. Mi niestety raczej nie zdarza się trafiać na takich. Wchodzę do gabinetu i widzę skwaszoną minę. Ton głosu wyraźnie sugeruje niezadowolenie. Czy to moja wina, że się, kurde, przeziębiłam?! A nawet jeśli, to zadaniem lekarza jest leczenie, a nie osądzanie.
W prywatnych gabinetach wita mnie uśmiech. Ja wiem, że w większości przypadków to uśmiech kierowany do mojego portfela, ale... zawsze to uśmiech, a nie skwaszona mina.





Czas to pieniądz
Idę do zwykłej przychodni na zwykłą wizytę u zwykłego lekarza. To nic, że jest półtoragodzinne opóźnienie (może lekarz taki dokładny? to się chwali!), że ktoś niezarejestrowany próbuje się przede mnie wepchać, opóźniając wszystko jeszcze bardziej. To naprawdę nic. Wreszcie wchodzę do gabinetu... 2 minuty, recepta, do widzenia. Czyli jednak nie był taki dokładny? A no nie był, tylko jakaś starsza pani go zagadała, a że kopertę grubą dała, to bidula musiał słuchać.
W prywatnym gabinecie lekarz wyznaczył sobie tyle czasu na danego pacjenta, by zdążyć ze wszystkim i nie trwonić czasu kolejnego pacjenta, czyli mojego czasu. A czas, to pieniądz - dla mnie i dla niego.



Gabinet dentystyczny czy kowal? Czasem łatwo o pomyłkę.
Próbowałam leczyć kanałowo zęba na NFZ. Po pierwsze - dostałam termin za 2 miesiące. Ok, odczekałam swoje i przyszłam. Będąc w gabinecie, nie miałam pewności, czy przypadkiem nie pomyliłam adresu i nie poszłam do kowala. Kiedy pani próbowała wypełnić kanały (co powinno być zrobione mega sterylnie) nie posiadając nawet ślinociągu, podziękowałam. W ogóle to byłoby leczenie nie do końca darmowe, bo NFZ refunduje tylko niektóre usługi - np. wypełnienie jednego kanału. Za kolejne już trzeba płacić. A skoro i tak muszę liczyć się z kosztami, to dlaczego u kowala, a nie u profesjonalisty?



Płacę, więc wymagam!
W zwykłych przychodniach kłóciłam się ze starszyzną (niektórzy nie uznają czegoś takiego jak opóźnienie i zakładają, że skoro mieli na 12:00, to o tej porze wchodzą i głęboko w d... mają to, że ja miałam na 11:30 i dalej czekam). Nieraz zdarzało mi się, że lekarz nie mówił mi nawet, jaka jest diagnoza, tylko zapisywał leki i kazał spadać. To w prywatnym gabinecie mogłam liczyć na dogłębne diagnozowanie i przedstawienie takich metod leczenia, o których wcześniej nie słyszałam. W prywatnym gabinecie jest asystentka doktora, która trzyma mnie za rękę, kiedy się denerwuję. W prywatnym gabinecie mam muzykę rozluźniającą i filiżankę herbaty, zamiast krzyku kłócących się o kolejność pacjentów. W prywatnym gabinecie jestem takim samym człowiekiem jak pan doktor, nie natrętną muchą. I (o dziwo!) w prywatnym gabinecie sugerują mi tańsze rozwiązania!




Lekarz lekarzowi nierówny
Tak sobie czasem myślę - gdybym to ja była świetnym lekarzem, miała genialne umiejętności, ogromną wiedzę, dwadzieścia dyplomów, które by tą wiedzę potwierdzały - to czy chciałabym siedzieć na posadce w przychodni i brać jakąś pensję z NFZ, pracować na przestarzałym sprzęcie, czy wolałabym zainwestować, otworzyć coś swojego i kosić gruby szmal? Odpowiedź dla mnie jest oczywista. I oczywiste staje się to, dlaczego bardziej wierzę w prywatne leczenie.





Reklama dźwignią handlu
Po co przychodnia podlegająca pod NFZ miałaby się reklamować? I tak mają aż za dużo pacjentów, na wizytę u specjalistów czeka się po parę miesięcy, na zabiegi nawet latami. Po co mają się starać o utrzymanie dobrej opinii? Wystarczy, że leczą za darmo.
Lekarz w prywatnym gabinecie musi się starać. Bo zła opinia rozchodzi się szybciej, niż dobra. Jeśli ja powiem znajomym: "Nie idźcie do niego, bo źle leczy", to oni prawdopodobnie nie pójdą. Jeśli jednak powiem im: "Idźcie, bo jest świetny", to może pójdą i może przekażą pozytywne odczucia jeszcze dalej. Jednak lekarz musi się starać. I za to staranie jestem skłonna płacić.



Oczywiście od każdej reguły są wyjątki. To też nie jest tak, że skoro płacę za leczenie, to mam 100% pewności, że nie trafię na partacza. Lubię czasem iść do kilku lekarzy tej samej specjalizacji i skonsultować diagnozę i sposób leczenia. Wolę też słuchać niż czytać na temat lekarza - to znaczy bardziej liczę się z opinią znajomych niż z opiniami wyczytanymi w internecie.
Naturalnie nie jest tak, że zawsze każdego na takie prywatne leczenie stać. Ja też nie szastam pieniędzmi na prawo i lewo, ale tak jak pisałam wcześniej - zdrowie jest u mnie priorytetem i dopóki będzie mnie na to stać, będę płacić za leczenie się u kogoś, do kogo mam zaufanie.

Źródło


Jestem ciekawa, jakie jest Wasze zdanie w tej kwestii. Zdaję sobie sprawę z tego, że moja opinia może być dość kontrowersyjna, ale wynika wyłącznie z moich doświadczeń w tym temacie, a niestety są one już całkiem spore.
Chętnie poczytam Wasze opinie i podyskutuję na ten temat :)

Buziaki! :)
Kiedy zaproponowano mi wypróbowanie w ramach współpracy kremu Egyptian Magic All-Purpose Skin Cream, do podjęcia decyzji wystarczyło mi spojrzenie na skład kremu. Jest on tak krótki, że można się go nauczyć na pamięć, a by policzyć go na palcach jednej dłoni zabrakłoby nam tylko jednego paluszka. Krótki i naturalny skład - to lubię! Poza tym krem polecają takie gwiazdy jak Madonna, Kate Hudson czy Emily Blunt, więc sami przyznacie, że można poczuć się mocno zachęconym.


Opowiem Wam trochę o poszczególnych składnikach kremu Egyptian Magic - to powinno dać Wam sygnał, jakiego działania możemy oczekiwać od tego kosmetyku:




Oliwa z oliwek - zawiera sporo witaminy E (naturalnego antyutleniacza) i witaminę F (przyczyniającą się do ochrony skóry przed utratą wilgoci), wygładza zmarszczki, natłuszcza, likwiduje szorstkość, zabezpiecza skórę przed odwodnieniem, koi, jest naturalnym (ale bardzo delikatnym) filtrem UV.








Wosk pszczeli - zawiera proteiny, lipidy, witaminy, sole mineralne, kwasy: pamitynowy, melisowy, octowy, masłowy, walerianowy i inne, ma właściwości bakteriobójcze, wygładzające, natłuszczające, ochronne, nie zatyka porów, przyspiesza gojenie ran, sprawdza się do pielęgnacji skóry podrażnionej, dotkniętej chorobą.








Miód - hamuje rozwój bakterii, grzybów, wirusów, pierwotniaków, nawilża, podwyższa napięcie skóry, zmiękcza, wygładza, uelastycznia, wzmaga mikrokrążenie w skórze, spłyca zmarszczki, odkaża, oczyszcza.











Pyłek pszczeli - odżywia, oczyszcza, ma działanie antybiotyczne.









Mleczko pszczele - ma bardzo bogate właściwości odnowy tkanek, odżywia, pobudza metabolizm komórkowy, normalizuje pracę gruczołów łojowych, tonizuje, poprawia nawilżenie i elastyczność skóry.









Propolis - zawiera kwasy organiczne, flawonoidy, witaminy, aminokwasy, ma działanie bakteriobójcze i grzybobójcze (jest skuteczny w leczeniu stanów zapalnych i ropnych skóry), regeneruje uszkodzoną skórę, zapobiega nadmiernemu przetłuszczaniu się, działa przeciwtrądzikowo, przeciwzmarszczkowo, łagodzi.





Powyższe składniki pozwalają nam sądzić, że po odkręceniu plastikowego słoiczka możemy spodziewać się gęstej, tłustej maści (krem nie zawiera wody!), która będzie topić się pod wpływem ciepła dłoni. Tak właśnie jest w rzeczywistości. Egyptian Magic nie jest idealnie kremowy - zawiera drobne grudki (mi osobiście kojarzące się troszkę ze scukrzonym miodem), które na szczęście nie utrudniają aplikacji, są niewyczuwalne pod palcami.


Właściwości składników sugerują, iż Egyptian Magic nada się do każdego rodzaju skóry i poradzi sobie z każdym problemem - trądzikiem, zmarszczkami, podrażnieniami, przesuszeniem, utratą jędrności, bliznami, zakażeniami. Jak spisał się u mnie?


Od 4 miesięcy aplikuję Etyptian Magic przynajmniej  na noc. Jeśli nie mam w planach nakładania makijażu, stosuję krem także na dzień. Opracowałam sobie metodę aplikacji - rozprowadzam odrobinę kremu, pocierając dłońmi o siebie, następnie przykładam dłonie do twarzy, "stemplując" skórę. Dzięki temu nie naciągam delikatnej cery i aplikuję cienką warstwę kremu.


Kosmetyk ten należy do zabójczo wydajnych - po 4 miesiącach intensywnego używania została mi jeszcze 1/3 słoiczka. Pachnie delikatnie- na pierwszy plan wybija się nuta oliwkowa, przełamana miodowym aromatem.
Choć krem ma tak gęstą i tłustą konsystencję, nie zapycha mojej skóry. 


Jak działa?
Całkowicie wchłania się tylko w tych miejscach, w których skóra rzeczywiście jest przesuszona. Na czole czy na szyi pozostawia tłustą warstwę. Sam w sobie ma działanie głównie intensywnie natłuszczające i kojące - na mojej cerze jednak lepiej sprawdził się, kiedy nakładałam go na serum hialuronowe - działał wtedy jak kompres, potęgując działanie serum.

Nowe opakowanie zabezpieczone jest przezroczystą folią.

Rzeczywiście uelastycznia skórę, przyspiesza gojenie się ran i podrażnień. Nakładany na noc pozwala skórze odpocząć i zregenerować się. Zauważyłam, że nieco zmniejszył widoczność moich blizn potrądzikowych.


Niedawno przechodziłam antybiotykoterapię zewnętrzną. Żel antybiotykowy mocno wysuszał i podrażniał moją cerę, dodatkowo łykałam jeszcze suplement diety, który zmniejszał ilość wydzielanego przez skórę sebum. Moja cera była więc koszmarnie przesuszona i podrażniona. Wtedy krem Egyptian Magic objawił całą swoją moc - koił skórę i optymalnie natłuszczał. W najgorsze dni nakładałam go kilka razy dziennie. Wtedy był dla mnie jedynym wybawieniem - żaden inny krem nie dawał sobie rady.
Przynosił mi też ogromną ulgę, kiedy nieopacznie nałożyłam maseczkę błotną na podrażnioną skórę.


Choć w tym roku zima nie trwała długo, kilka dni było naprawdę mroźnych. W tym czasie nie ruszałam się z domu bez grubej warstwy Egyptian Magic na twarzy. Krem rewelacyjnie chronił skórę przed mrozem, nawet podczas długich spacerów z moim psem. Ze względu na to, że kosmetyk nie zawiera wody, nadaje się na ekstremalnie mroźną pogodę.


Egyptian Magic to kosmetyk bardzo uniwersalny. Nieraz zdarzyło mi się aplikować go na przesuszone łokcie, spękane usta czy podrażnioną skórę dłoni - zawsze z bardzo dobrym skutkiem. Można go też stosować na włosy (jako serum na końce lub do olejowania) oraz jako balsam na całe ciało (nakładamy go wtedy na mokrą skórę po kąpieli).


W czym tkwi magia kremu Egyptian Magic? Moim zdaniem w jego unikalnym, mega naturalnym składzie.
Czy magicznie działa na skórę? Uważam, że tak. Jego magiczną moc docenią w szczególności posiadacze cery suchej i wrażliwej, a także osoby cierpiące na różne problemy skórne i poddające się leczeniu silnymi środkami (antybiotykami, retinoidami, kwasami). Myślę, że krem sprawdzi się także do pielęgnacji delikatnej dziecięcej skóry.


Bardzo polubiłam ten krem. Jest to taki pewniak, który pomaga mi nawet wtedy, gdy moja cera staje się niemożliwa do zniesienia - bo piecze, pęka, łuszczy się. Egyptian Magic daje radę!
Bardzo się ucieszyłam, kiedy znalazłam pełnowymiarowe opakowanie w kwietniowym ShinyBox'ie :)


Krem Egyptian Magic możecie kupić online w cenie 98zł za 59ml lub 169zł za 118ml. Biorąc pod uwagę jego ogromną wydajność i uniwersalność, cena nie jest wcale taka zaporowa. 
Co ciekawe, polski dystrybutor udziela rocznej gwarancji satysfakcji na ten krem! Jeśli kupujący będzie niezadowolony z produktu, może zwrócić nawet napoczęte opakowanie i otrzymać z powrotem wydane na krem pieniądze.


Zachęcam Was do odpowiedzenia polskiej strony internetowej na temat kremu Egyptian Magic - tam znajdziecie więcej informacji dotyczących tego wielofunkcyjnego kosmetyku (wystarczy kliknąć w banner):



Dziękuję firmie ITAKTOPOGRYZĘ - polskiemu dystrybutorowi Egyptian Magic - za przekazanie kosmetyku do testów.
Trudno policzyć, ile razy ubolewałam nad tym, że lubiane przeze mnie kosmetyki nie są dostępne stacjonarnie. Oczywiście produkty takich marek jak Dabur Vatika, Natura Siberica, Alepia czy Bomb Cosmetics mogę kupić sobie online, ale dlaczego pozbawiać się przyjemności "pomacania" produktu na miejscu i skazywać się na dodatkowe koszty poniesione za przesyłkę?


Naprzeciw moim oczekiwaniom wychodzi sklep Pięknalia, który miałam przyjemność wczoraj odwiedzić. Ulryka, właścicielka sklepu, to kobieta taka jak my - lubiąca dbać o siebie, wciąż poszukująca kosmetycznego ideału, świadomie wybierająca produkty naturalne, a jednocześnie takie, które nie kosztują fortuny.

Na zdjęciu: Ulryka i Aga

Niesamowite jest to, że wybierając asortyment swojego sklepu, Ulryka w dużej mierze sugerowała się opiniami o kosmetykach. Dlatego też na półkach sklepu Pięknalia znajdziecie topowe produkty ulubionych przez blogerki i miłośniczki kosmetyków marek: Khadi, Dabur, Himalaya Herbals, Hesh Pharma, Lavera, Alepia, Bomb Cosmetics, Lavera, Sylveco, The Secret Soap Store, Natura Siberica, GO Cranberry i wiele innych, a także popularne ostatnio ajurwedyjskie herbaty Pukka.



Pięknalia wyróżniają się nie tylko bogatym asortymentem naturalnych kosmetyków, ale również ciekawym wystrojem. Ściany sklepu ozdobione są... słomą! Stanowi to bardzo oryginalne tło dla ekspozycji naturalnych kosmetyków.


Wszystkie te cuda znajdziecie w samym sercu krakowskiego Kazimierza - przy ul. Meiselsa 22. Teraz wypad na zapiekanki możecie połączyć z zakupami kosmetycznymi ;)
Moim zdaniem warto wiedzieć o tym, że mamy w Krakowie takie skarby dostępne stacjonarnie, w naprawdę dobrych cenach.


Na koniec jeszcze wspomnę, że wczoraj uczestniczyłam w warsztatach kosmetyki naturalnej odbywających się właśnie w sklepie Pięknalia. Warsztaty poprowadziła Renata, tworząca kosmetyki "handmade" dla Elamo. Byłam pod ogromnym wrażeniem wiedzy, jaką podzieliła się z nami pani Renata. Pod jej nadzorem skomponowałam swój pierwszy ręcznie robiony kosmetyk - olejowe serum do twarzy (moja wersja dobrana była do cery tłustej, trądzikowej, a równocześnie wrażliwej).


Do sporządzenia serum użyłam olejku z drzewa herbacianego (3 krople), olejku lawendowego (2 krople), olejku ylang-ylang (2 krople), olejku szałwiowego (2 krople) i olejku palmarozowego (3 krople). Do tego 5 kropli oleju z rokitnika, kilka mililitrów witaminy E. Resztę 30 mililitrowego pojemniczka wypełniłam olejem sezamowym, konopnym i ze słodkich migdałów (każdego dodałam mniej-więcej tyle samo). Otrzymałam serum o lekko pomarańczowym odcieniu i zapachu łudząco podobnym do wzbogaconego oleju kokosowego Dabur Vatika - a że jest to jeden z moich ukochanych zapachów, jestem mega dumna ;) Serum stosuję od wczoraj i z niecierpliwością oczekuję na pierwsze efekty.



Własnoręcznie zrobione serum to nie jedyny kosmetyk, jaki wczoraj przyniosłam do domu. Od przesympatycznej Ulryki dostałam cudowny prezent, składający się z kosmetyków dostosowanych do moich preferencji kosmetycznych. Do tej pory nie wiem, jak Ulryce udało się tak doskonale trafić w mój kosmetyczny gust :)


Bardzo serdecznie dziękuję Ulryce za zaproszenie do cudownej krainy naturalnych kosmetyków, jaką jest sklep Pięknalia. Pozdrowienia dla Uli (tak pięknie spakowałaś mój prezent, że żal mi go było otwierać!), Renaty i wszystkich dziewczyn, z którymi tak sympatycznie spędziłam wczoraj czas :)

Zdjęcie ze strony Pięknalia

A Was, Kochani, zachęcam do odwiedzenia Pięknaliów - gwarantuję, że każda miłośniczka naturalnej kosmetyki znajdzie tam coś dla siebie.

Miłego niedzielnego popołudnia :)


Witajcie Kochani!
Założyłam sobie, że pierwszy post z serii o poprawnej polszczyźnie będzie zarazem ostatnim, jednak pojawiły się kolejne błędy, których wzmożona ostatnio częstotliwość występowania doprowadza mnie do szału.
Poza tym chyba odkryłam, dlaczego pojawiające się w obiegu błędy językowe stają się coraz powszechniejsze. Winne są genialne programy w stylu Dlaczego Ja? i Trudne Sprawy. Zatrudniani do tych programów "aktorzy" często popisują się słownictwem bogatym jak u bohaterów Warsaw Shore i znajomością zasad języka polskiego na poziomie podobnym jak ich gra aktorska.
Ludzie to oglądają, bo chcą wiedzieć, czy zaginiony mąż się znajdzie, czy córka rzeczywiście bierze narkotyki, a potem powtarzają bezwiednie błędy językowe swoich ulubionych bohaterów.

Chcecie wiedzieć, jakie błędy spędzają mi ostatnio sen z powiek? ;)





dzień czasu

Olejowanie włosów trwa godzinę czasu.
Odchudzam się już bardzo długo, prawie tydzień czasu.

To ważne, by w podobnych sformułowaniach wspomnieć, że godzina czy tydzień to jednostki czasu. Inaczej nasz rozmówca/czytelnik mógłby pomyśleć, że chodzi nam o godzinę długości lub tydzień wagi.
Dobrze, teraz serio: 'godzina/tydzień czasu' nie jest sformułowaniem niepoprawnym, ale stanowi przykład językowego "masła maślanego". To oczywiste, że używając nazw jednostek czasu, mam na myśli właśnie czas, a nie coś innego. Lepiej brzmią następujące zdania:
Olejowanie włosów trwa godzinę.
Odchudzam się już bardzo długo, prawie tydzień.



te błędy

Błąd:
Podaj mi te lusterko do makijażu!


Kiedy zwiedzałam Stadion Narodowy i pani przewodniczka używała sformułowań w stylu "te krzesło", "te dziecko", "te pomieszczenie", budziła się we mnie agresja. Skoro osoby bazujące na języku polskim w pracy bardziej niż inni, używają języka ojczystego niepoprawnie, to jak możemy tego wymagać od "zwykłego Kowalskiego"?!
Gwoli ścisłości: zaimek wskazujący 'to' odnoszący się do rzeczowników rodzaju nijakiego (liczba pojedyncza) w mianowniku lub bierniku brzmi 'TO', a nie 'te' (to lusterko, to dziecko, to krzesło, to pomieszczenie). Forma zaimka wskazującego 'te' odnosi się do rzeczowników rodzaju niemęskoosobowego (liczba mnoga) w mianowniku lub bierniku (te dzieci, te pomieszczenia, te krzesła, te lusterka) oraz do niektórych rzeczowników rodzaju męskoosobowego w mianowniku (te błędy, te kwiaty, te błyszczyki).




Kali umie, Kali rozumie

Błąd:
Ja to rozumie, ja to umie.

Z niepoprawną odmianą 'umieć' i 'rozumieć' spotykam się najczęściej w języku mówionym i (nie chcę tu nikogo urazić) niestety w większości przypadków z ust osób w średnim wieku.
Czasowniki 'umieć' i 'rozumieć' w języku polskim w pierwszej osobie liczby pojedynczej przyjmują formę: 'umiem' i 'rozumiem'. Dlatego podane za przykład zdanie powinno wyglądać następująco:
Ja to rozumiem, ja to umiem.




Mam ogromną nadzieję, że potraktujecie tę notkę z przymrużeniem oka!
Moim celem jest jedynie zwrócenie Wam uwagi na pewne kwestie, a nie wyśmiewanie. Tak samo jak w poprzedniej notce, tu również przykładowe zdania są wymyślone przeze mnie. 

Nie wiem, jak taka pseudo-lekcja polskiego działa na Was, ale mnie pisanie tych notek bardzo mobilizuje - kiedy ośmielę się wytykać błędy innych, staram się jeszcze mocniej, by moje własne wypowiedzi i notki były wolne od błędów. Jeśli jednak znajdziecie jakieś, śmiało możecie mi je wytknąć, nie obrażę się, a wręcz podziękuję, bo błądzić jest rzeczą ludzką ;)
Witajcie Kochani!
Notka miała pojawić się wczoraj, jednak wczorajsze zakupy internetowe totalnie mnie pochłonęły.

Dziś chciałabym opowiedzieć Wam krótko o tym, jak sprawdziły się kosmetyki z lutowej i marcowej edycji pudełka ShinyBox. Pamiętam, że kilkoro z Was było zaciekawionych na przykład Kremem do ciała CC z Bielendy czy tuszem do rzęs z Joko.


Zaczynamy od produktów z LoveBox'a, czyli walentynkowej edycji lutowej. Czy w tych kosmetykach można się było zakochać?


WHITE FLOWER'S EXPERIENCE
Trzy rodzaje maseczki błotnej

Maski błotne tej firmy znałam już wcześniej. Są to kosmetyki w dużej mierze składające się z naturalnego błota z Morza Martwego, a tym samym mające dość silne działanie. Podczas ich stosowania akurat byłam przeziębiona i przez zapomnienie nałożyłam je także na podrażnioną skórę wokół nosa - boleśnie przekonałam się wtedy, że nie należy stosować tych masek na uszkodzoną skórę :P Mimo pieczenia podczas aplikacji byłam z nich zadowolona, służyły mojej trądzikowej cerze.

Maseczka pielęgnująca z olejem ze słodkich migdałów była najdelikatniejsza i miała najładniejszy zapach. Szkoda, że skład taki długi.

Maseczka anti-age z dodatkiem kwasu hialuronowego również ma dość długi skład. Dobrze oczyściła cerę i zredukowała zaczerwienienia, jednak nawilżenia  czy wygładzenia zmarszczek nie zaobserwowałam.

Zdecydowanie najmocniejsza jest Maseczka do skóry z problemami. Zawiera też najmniej dodatkowych składników, za co spory plus. Minusem był jedynie niezbyt przyjemny, błotny zapach, ale to produkt naturalny, więc nie będę się czepiać. Mam zamiar powrócić do tej maski jeszcze nie raz.



JOKO
Maskara QUEEN SIZE

Ujęło mnie eleganckie, klasyczne opakowanie tuszu, niestety na tym plusy się skończyły. Nie odpowiada mi jego szczoteczka - nie mogłam rozczesać nią rzęs, miałam wrażenie, że tylko oblepiała je tuszem i sklejała, zamiast rozczesywać.

Jak widać efekt jest taki sobie - wydłużenie i pogrubienie przeciętne. Rzęsy wydają się powykręcane w dziwnych kierunkach, bo szczoteczka w ogóle ich nie rozczesuje. Często zostawiała też na końcach rzęs małe, ale nieestetycznie wyglądające grudki. Ja jestem na NIE!


GOLDWELL
Spray do włosów BIG FINISH

Ten kosmetyk stosowała moja mama. Po kilkukrotnym użyciu stwierdziła, że jest fajny (utrwala, ale nie skleja, a poza tym rzeczywiście unosi włosy), ale nie zapłaciłaby za niego tyle, ich chce producent: 50zł za 300ml.



BIELENDA
Multifunkcyjny krem CC 10w1

Tak jak podejrzewałam, krem CC Bielendy to po prostu krem tonujący/fluid do ciała. Ma średniogęstą, ale bogatą konsystencję. Rozprowadza się dość trudno - trzeba uważać, by równo go rozsmarować, inaczej pozostawi na skórze smugi. Wchłania się nieźle, bardzo dobrze nawilża, pachnie słodko i intensywnie. Ładnie i na długo rozświetla skórę. Rzeczywiście maskuje drobne niedoskonałości. Dyskwalifikuje go jedynie to, że potwornie brudzi ubranie, nawet jeśli pozwolimy mu w spokoju wyschnąć.

Krem CC Bielendy sprawdzi się jedynie w lecie, kiedy będziemy chcieli podkreślić opaleniznę. Na bardzo bladej skórze może się odznaczać, poza tym nadaje się do nakładania tylko na odsłoniętą skórę, bo brudzi ubrania.

Bardzo duży plus ode mnie za to, że producent nie wepchnął do składu parafiny


AROMATHERAPYBAR
Olejek do masażu i kąpieli

Mój olejek stosuję jedynie do masażu, bo szkoda mi go do kąpieli. Przepięknie pachnie! Można przy jego pomocy wykonać fajny, ożywczy masaż. Jest wydajny - nie wchłania się w skórę zbyt szybko, co umożliwia wykonanie dłuższego masażu bez konieczności ponownej aplikacji. Jedyny problem, jaki mam z tym olejkiem, to opakowanie - po pierwsze nie jest w pełni szczelne (widać na zdjęciu, że etykietka jest cała zatłuszczona), po drugie nie ma na nim składu kosmetyku.



Marcowa edycja ShinyBox'a wydana została we współpracy z portalem Domodi. Pudełko było wypchane po brzegi, a dodatkowo dostałam do niego zestaw kosmetyków kąpielowych Anatomicals (który niestety nie załapał się na zdjęcia) ale czy dużo znaczy dobrze?

DELAWELL
Zmysłowy scrub solny

Ten peeling ma szansę stać się jednym z moich ulubionych! Ma wszystko, co w peelingach lubię - bardzo dobry skład, fajną konsystencję (bez problemu można wziąć odpowiednią porcję i rozprowadzić na skórze), wystarczająco ostre drobinki ścierające w dużej ilości, ładny owocowy zapach i świetnie działanie - pozostawia na skórze tłustą warstwę, ale nie tak grubą, by piżama przykleiła się do ciała. Po peelingu skóra długo pozostaje jedwabista w dotyku.

Naturalny skład - to lubię!




BIODERMA
Sebium Pore Refiner krem

Serię Sebium znam nie od dziś - nie zaszkodziła mojej cerze, ale też niestety mi nie pomogła. Shinyboxowy Sebium Pore Refiner stosowałam tylko raz, ponieważ jestem teraz w trakcie antybiotykoterapii zewnętrznej i moja skóra jest mocno wysuszona i podrażniona, toteż takie kosmetyki mi nie służą. Wrócę do Pore Refiner po kuracji.




ORGANIQUE
Biała glinka

Kiedy zobaczyłam w pudełku charakterystyczną dla Organique nakrętkę, niesamowicie się ucieszyłam, bo służy mi większość kosmetyków tej marki. Tak też było i w tym przypadku. Maseczki z białej glinki świetnie koją moją cerę, kiedy staje się podrażniona i przesuszona. Dają też efekt dogłębnego oczyszczenia bez niepotrzebnego podrażniania.




BALNEOKOSMETYKI MALINOWY ZDRÓJ
Biosiarczkowy żel do twarzy

Ten żel to największe zaskoczenie marcowego pudełka. Okazał się hitem! Po pierwsze doskonale oczyszcza, a zawarte w nim delikatne drobinki peelingujące umożliwiają lekki masaż i usunięcie obumarłych komórek naskórka bez podrażniania skóry silnymi peelingami mechanicznymi. Po drugie ładnie pachnie. Kiedy pierwszy raz otworzyłam opakowanie i poczułam woń pomarańczy, byłam w szoku, bo stosowane przeze mnie do tej pory kosmetyki z siarką śmierdziały niemiłosiernie. Po trzecie koi skórę, łagodzi zaczerwienienia, przyspiesza proces gojenia się ranek i wyprysków, zmniejsza pory - ogólnie mówiąc łagodzi objawy trądziku.  Rozważam sięgnięcie w przyszłości po całą serię biosiarczkowych kosmetyków do twarzy.


Po wylaniu na skórę żel jest przezroczysty, ale po chwili staje się pomarańczowy ;)


ORIGINAL SOURCE
Żel pod prysznic ananas

Jak widać na zdjęciu, żel zużyłam, zanim zdążyłam zrobić mu porządne zdjęcie. Soczysty owocowy zapach tak mnie skusił, że używałam żelu codziennie, pomimo że na zużycie czekały inne, otwarte już wcześniej. Żel super się pieni, dobrze oczyszcza, nie wysusza nadmiernie, a jego piękny zapach czuć w całej łazience. Tak bardzo go polubiłam, że od razu po jego zdenkowaniu kupiłam sobie dwa kolejne żele pod prysznic tej marki ;)




PAULA'S CHOICE
Skin Perfecting 2% BHA liquid tonik eksfoliujący

Ze względu na moją kurację antybiotykową, tonik testowała moja siostra, która również boryka się z problemem przetłuszczającej się, trądzikowej cery. Kosmetyk okazał się dla niej hitem - nie powodował co prawda złuszczania się skóry, ale znacznie zmniejszył objawy trądziku i wygładził cerę.



LoveBox był niezły, ale nie sprawił, że moje serce zabiło mocniej. Za to marcowy ShinyBox ucieszył mnie prawie jak prezent na urodziny (bo właśnie w marcu je obchodziłam). Wszystkie produkty okazały się być hitami, idealnie przygotowującymi moją skórę na wiosnę. W marcu ShinyBox trafił w moją kosmetyczną dziesiątkę!


Znacie któryś z tych produktów?
Który z nich zaciekawił Was najbardziej?


Pozdrawiam i zabieram się za ogarnianie nowego laptopa - wreszcie przenoszę się na nowy sprzęt :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...