O mojej słabości do kosmetyków P&R wiecie zapewne nie od dziś. Zanim jeszcze zaczęłam stopniowo poznawać produkty tej marki, "na oko" wydawało mi się, że moją ulubioną serią będzie relaksująca. W końcu kokos + trawa cytrynowa = idealne wpasowanie w mój zapachowy gust. Od jakiegoś czasu stosuję dwa kosmetyki z linii relaksującej - żel i peeling. Czy rzeczywiście są to moi ulubieńcy?


Zaczniemy od Relaksującego Żelu Myjącego PAT&RUB. Ma dość rzadką konsystencję i kolor... rozwodnionej Coli ;) Pieni się zadziwiająco dobrze jak na naturalny żel (zakłada się, że żele bez SLS czy SLeS z reguły pienią się gorzej niż drogeryjne produkty z tymi dwoma gagatkami w składzie). Jest bardzo wydajny - wystarczy odrobina, by umyć całe ciało.


Skutecznie oczyszcza skórę, nie wysuszając jej przy tym. Mam nawet wrażenie, że lekko nawilża - skóra po prysznicu z użyciem tego żelu jest bardziej miękka i gładka niż po użyciu zwykłego żelu pod prysznic. Nie podrażnia, nawet przy tak wrażliwej skórze jak moja.


Ma bardzo dobry ekologiczny skład.

INCI: Aqua, Camelia Sinensis Leaf Water, Babasuamidopropyl Betaine, Lauryl Glucoside, Sodium Cocoamphoacetate, Alcohol, Glycerin, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Polyglyceryl-4-Caprate, Caprylyl Glycol, Phenethyl Alcohol, Xanthan Gum, Parfum, Sodium Phytate, Citric Acid, Cymbopogon Schoenanthus Oil, Citral, Coumarin, Geraniol, Limonene, Linalool.


Kosztuje 45 zł za 280ml, ale często można dostać go w jakiejś promocji. Kupicie go w drogeriach Sephora lub online w sklepie PAT&RUB.




Po umyciu skóry czas na drugi element relaksującego domowego spa - peeling: Relaksujący scrub/peeling cukrowy PAT&RUB. Ten kosmetyk na początku może dziwić bardzo zbitą konsystencją - jakby ktoś zatopił ogromne ilości cukrowych drobinek w jakimś gęstym maśle np. shea. Trudno taką zbitą pastę nabrać na dłoń, trudno tez ją rozprowadzić na skórze. Zauważyłam, że aby ułatwić aplikację, skóra nie powinna być ani zbyt mokra, ani zbyt sucha.


Drobinki cukrowe zawarte w tym peelingu rozpuszczają się umiarkowanie szybko - pozwalają na mocne tarcie skóry, ale rozpuszczą się, zanim od tarcia skóra stanie się podrażniona. Za takie "kontrolowane rozpuszczanie" należy się duży plus ;)


Peelingi P&R są tłuściochami - każdy, kto choć raz ich próbował, doskonale to wie. Po aplikacji peelingu nie ma już potrzeby nakładania masła czy balsamu, bo skóra pokryta jest warstwą naturalnych maseł i olei, które zawarte były w peelingu. Ja osobiście bardzo lubię ten efekt. Moja skóra nie wchłania żadnych olei, które nałożę na nią "solo", toleruje jedynie oleje pozostawiane przez peelingi, dlatego lubię raz czy dwa razy w tygodniu natłuścić ją w ten sposób - zwłaszcza zimą. Relaksujący Scrub jest jednak troszkę za tłusty - nawet dla mnie. Nakładam go naprawdę oszczędnie, a mimo to tłusta warstwa na mojej skórze jest tak gruba, że piżama się do mnie przykleja... Takie oszczędzanie wpływa jednak pozytywnie na wydajność produktu - jeden słoiczek wystarcza nawet na parę miesięcy.


Skład peelingu nie budzi zastrzeżeń - jest ekologicznie, organicznie, idealnie :)

INCI: Sucrose, Caprylic/Capric Trigliceride, Olive (Olea Europaea) Oil, Orbignya Oleifera Seed Oil, Decyl Cocoate, Butyrospermum Parkii Fruit (Shea Butter), Cera Alba, Glyceryl Stearate, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Olive (Olea Europaea) Oil, Hydrogenated Vegetable Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Hydrogenated Vegetable Oil, Theobroma Cacao (Cocoa) Butter, Parfum, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Cymbopogon Schoenanthus Oil, Citral, Coumarin, Geraniol, Limonene, Linalool.


Koszt takiej peelingowej przyjemności to 79 zł za 500ml, jednak, tak samo jak w przypadku żelu, radzę polować na promocje. Peeling znajdziecie w drogeriach Sephora lub w sklepie internetowym PAT&RUB.




Na koniec najważniejsze... ZAPACH.
Czy moja intuicja mnie nie zawiodła?
Otóż niestety zawiodła i to na całej linii. Zapach kosmetyków z serii relaksującej średnio mi się podoba. Wiem, że wiele osób uwielbia zapach tej serii, ale moim zdaniem jest taki sobie - rześki, ale niewiele w nim słodyczy kokosa. Szkoda, bo jak dotąd podobały mi się zapachy właściwie wszystkich serii P&R.

Ocena ŻELU: 5/6 (Uwielbiam żele myjące P&R, bo łączą w sobie skuteczność działania, delikatność, wydajność i fajny ekologiczny skład. W tym przypadku odejmuję punkt za zapach.)

Ocena PEELINGU: 4/6 (Dobrze peelinguje, natłuszcza... aż za bardzo, dlatego punkt w dół. Kolejny punkt odjęty za zapach. Pozostaję wierna mojemu ukochanemu peelingowi z serii Home SPA - pięknie pachnie, jest jeszcze mocniejszym zdzierakiem, a do tego nie natłuszcza aż tak mocno.)



Cóż, nie jest mi pisany relaks - chyba, że taki w SPA (Home SPA) ;) Ewentualnie rewitalizacja lub otulenie ;)

Używacie kosmetyków PAT&RUB? Może znacie serię relaksującą?

Pozdrawiam :)
Witajcie Kochani!

Pamiętacie mój post sprzed tygodnia, zachęcający do pomocy finansowej na rzecz śmiertelnie chorego Mariusza? Po pierwsze bardzo Wam dziękuję, że wykazaliście tak dużo empatii i przyłączyliście się do akcji. Jesteście wspaniali! :*
Po drugie chciałabym dziś kontynuować taka charytatywną tematykę - tym razem jednak zamierzam skupić się na pomocy przez klikanie.

Źródło

Każdy z Was na pewno był nie raz na stronie Pajacyka czy Okruszka, być może znacie też Pustą Miskę. Jednak stron działających na zasadzie pomocowych klików jest więcej. Najlepiej zapisać sobie w zakładkach jedną, która skupia wszystkie. Ja korzystam z Pomagaj Online:



Niedawno w sieci pojawił się nowy, bardzo ciekawy serwis - WszyscyKlikamy.pl - jego celem jest połączenie dwóch teoretycznie zupełnie odmiennych od siebie spraw: pomocy przez klikanie i... tańszych zakupów internetowych.


Jak to działa?
  1. Rejestrujesz się na portalu.
  2. Codziennie możesz klikać i pomagać wybranej fundacji.
  3. Za każdy klik dostajesz też tzw. "klikery", czyli punkty, które następnie możesz wykorzystać przy zakupie interesujących się ofert i obniżyć ich cenę.
Brzmi jak połączenie Pajacyka z Gruponem. ;)
Moim zdaniem "klikery" to fajna motywacja do charytatywnego klikania.

Źródło

Zobaczcie spot WszyscyKlikamy.pl:



Jak Wam się podoba idea serwisu WszyscyKlikamy.pl?
Korzystacie ze stron typu "kliknij-pomóż" jak Okruszek czy Pajacyk?

Pozdrawiam :)

Źródło

W zimie częściej niż w pozostałych porach roku zdarza się, że nasza cera potrzebuje szybkiej pomocy - jest przesuszona, napięta, podrażniona, zaczerwieniona, łuszczy się.
Odkryłam, że w takich sytuacjach moja cera potrzebuje nie tylko natłuszczenia, ale przede wszystkim nawilżenia, a do tego celu idealnie sprawdzają się kosmetyki z dużą zawartością kwasu hialuronowego w składzie. Jeśli widzieliście notkę podsumowującą moje kosmetyczne odkrycia 2013 roku, wiecie, że należały do nich dwa produkty z kwasem hialuronowym- boskie Serum nawadniające Dermedic Hydrain 3 Hyaluro oraz Maska nawadniająca z tej samej serii. Recenzowałam już Serum, więc ciekawskich odsyłam TUTAJ, dziś natomiast czas na dokładniejsze opowiedzenie Wam o masce.


Maskę nawadniającą Dermedic Hydrain 3 Hyaluro dostałam od firmy Biogened (producenta marki Dermedic) w ramach współpracy. Drugą tubkę znalazłam w którymś pudełku ShinyBox.


Producent zaleca, by maskę aplikować na 15-20 minut, następnie niewchłonięte resztki usunąć wacikiem czy chusteczką. Ja jednak zdecydowanie bardziej wolę zmyć maskę wodą.
Aplikuje się bezproblemowo - ma konsystencję treściwego, średnio gęstego kremo-żelu. Pachnie przyjemnie, ale delikatnie. Na jej wydajność nie można narzekać - już niewielka ilość wystarcza do pokrycia całej twarzy i szyi, a jedno opakowanie starcza na ponad dwadzieścia aplikacji.


Maska przeznaczona jest dla posiadaczy suchej, wrażliwej i odwodnionej skóry, ale moim zdaniem sprawdzi się do każdego rodzaju cery, by raz czy dwa razy w tygodniu zafundować skórze twarzy porządne nawilżanie.
Po zmyciu maski skóra jest mocno wygładzona, zregenerowana, ukojona, lekko ujędrniona, ale nie oblepiona tłustym filmem. Maska stosowana 2 czy nawet 3 razy w tygodniu nie wywołała u mnie zapchania porów (ja jednak zmywałam maskę wodą, a nie ścierałam wacikiem kosmetycznym, jak zaleca producent).


Skład maski jest niezły - poza silikonami i DMDM Hydantoin pod koniec składu. Ważne substancje to betaina (w stężeniu 10% silnie nawilża, uelastycznia, zmniejsza utratę wody w naskórku, przywraca skórze naturalne funkcje ochronne), kwas hialuronowy (w stężeniu 5%) i mocznik (również 5%), a także woda termalna ze źródeł Uniejowa i gliceryna.
Szkoda tylko, że skład zamieszczony jest wyłącznie na kartoniku - jeśli wyrzucimy kartonik, nie będziemy wiedzieć, co dokładnie siedzi w naszej masce.

INCI: Aqua, Betaine, Sodium Hyaluronate, Cyclomethicone, Urea, Glycerin, Isocetyl Stearate, Cetearyl Alcohol, Hydrogenated Polydecane, Caprylic/Capric Trigliceride, Polyacrylamide (and) C13-14 Isoparaffin (and) Laureth-7, Cyclopentasiloxane (and) Dimethiconol, Glyceryl Stearate Citrate, Allantoin, Triethanolamine, PEG-8 (and) Tocopherol (and) Ascorbyl Palmitate (and) Ascorbic Acid (and) Citric Acid, Parfum, DMDM Hydantoin (and) Methylchloroisothiazolinone (and) Methylisothiazolinone.


Dostępność: apteki i niektóre drogerie
Cena: ok. 20-25 zł za 50g

Ocena: 6-/6 (Uwielbiam tę maskę! Świetnie koi podrażnienia, skutecznie i długotrwale nawilża. Daje rewelacyjne rezultaty, zwłaszcza przy regularnym stosowaniu.)





Znacie kosmetyki Dermedic?
Ja jak dotąd miałam cztery z ich oferty (krem Emolient Linum, Serum nawadniające, Maskę nawadniającą i Serum zmniejszające pory) i z każdego byłam bardzo zadowolona!

Miłego weekendu :)

Witajcie Kochani! :)
Zanim zza wielkiej wody przyjechały do mnie pędzle Sigma, używałam pędzli Essence. W sumie używam ich do tej pory - kiedy Sigma wysycha po myciu lub kiedy wybieram się w krótką podróż (na tyle krótką, że nie opłaca mi się brać całego podróżnego zestawu Sigmy). Essence są idealne dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z makijażem.
Jako że ja mam już chyba większość dostępnych w Polsce pędzli marki Essence, a ostatnio przyjechał do mnie kolejny zestaw, pomyślałam, że bardziej przydadzą się one komuś z Was.


Co zrobić, by wziąć udział w losowaniu pędzli i innych akcesoriów makijażowych Essence?
Wystarczy wypełnić poniższy formularz. Jedynym obowiązkowym punktem jest podanie adresu email.
Reszta nie jest obowiązkowa, ale daje dodatkowe szansy w losowaniu.




Co jest do wygrania?
Wszystkie nagrody są nowe, oryginalnie zapakowane.

Zestaw spakowany jest w przezroczystą kosmetyczkę.

pędzel do pudru, pędzel do różu, pędzel do eyelinera, pędzel do cieni "kulka", gąbki do makijażu, pacynki do cieni do powiek



Macie czas od dziś do ostatniego dnia lutego włącznie. Wyniki ogłoszę 1 marca w notce, która się wtedy pojawi na blogu. Wygrywa jedna osoba.
Ze zwycięzcą rozdania skontaktuję się mailowo. Od momentu otrzymania ode mnie maila zwycięzca będzie miał 72h na odpowiedź, inaczej będę losować ponownie.

Powodzenia :)

P.S. Jeśli chcecie udostępnić rozdanie, możecie wykorzystać poniższy baner:


Droga do serca podobno wiedzie przez żołądek, dlatego nic dziwnego, że na Walentynki powstają chyba największe ilości domowych słodkości (no dobrze, Święta Bożego Narodzenia może wygrywają z Walentynkami :P). Ja w tym roku postawiłam na oreowe muffiny.
Zbliża się weekend, więc może będziecie chcieli osłodzić sobie wolne dni, dlatego pomyślałam, że podzielę się z Wami przepisem na muffiny z Oreo, które bardzo posmakowały moim bliskim.


Jedni uwielbiają ciastka Oreo, inni ich nie znoszą. Gwarantuję, że oreowe muffiny posmakują nawet tym, którzy na ciastka Oreo kręcą nosem. Bazą muffinek jest pyszne, mocno czekoladowe, wilgotne ciasto (z trochę zmodyfikowanego przepisu Nigelli Lawson), którego słodki smak zrównoważony jest śmietanowo-oreowym kremem. W środku każdej muffinki kryje się oreowa niespodzianka ;)

Z podanych składników powstały 24 sztuki średniej wielkości muffinek (na użytych papilotkach znalazłam oznaczenie 12,5cm).

Składniki na ciasto:
  • 3½ szklanki mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • ½ łyżeczki sody oczyszczonej
  • 4 łyżki kakao
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 1 drobno posiekana gorzka czekolada
  • 2 szklanki mleka
  • 1 szklanka oleju
  • 2 jajka
  • cukier wanilinowy lub ekstrakt z wanilii do smaku
  • 24 sztuki ciastek Oreo*

Składniki na krem:
  • 1 litr słodkiej śmietany 30% (schłodzonej!)
  • 2 opakowania Śmietan-fix
  • 12 sztuk ciastek Oreo*
* w dużym opakowaniu ciastek Oreo jest 16 sztuk, więc ja zużyłam 2 duże opakowania + 1 małe

Ja posiekałam czekoladę bardzo drobno, ale można też dodać trochę większe kawałki.

Wykonanie:
Wszystkie sypkie składniki ciasta przesiałam do miski, następnie dodałam resztę - poza ciastkami Oreo. Rozmieszałam wszystko łyżką. Nalewałam do papilotek po ½ łyżki ciasta, kładłam ciastka Oreo i dolewałam ciasta w ten sposób, by zapełnić ¾ papilotki. Piekłam muffinki przez 20 minut w temperaturze 160ºC z termoobiegiem.


W czasie gdy babeczki stygły, rozprawiłam się z resztą ciastek Oreo - najpierw drobno je posiekałam, potem jeszcze rozgniotłam tłuczkiem do mięsa. Gdy babeczki były już zupełnie chłodne, ubiłam śmietanę, pod koniec ubijania dodałam do niej Śmietan-fix (jeśli macie zamiar podać muffiny od razu, możecie darować sobie Śmietan-fix, moje muffiny musiały przetrwać podróż, więc wolałam usztywnić krem). Bardzo delikatnie wmieszałam ciastka do ubitej śmietany i nałożyłam krem na babeczki.
Całość fajnie byłoby udekorować połową lub ćwiartką ciastka Oreo, ja jednak wybrałam do ozdoby walentynkowe etykiety stworzone przez Paulę z bloga one little smile - znajdziecie je TUTAJ.


Próbna babeczka rozkrojona ;) W pozostałych ciastko Oreo było niżej - tutaj musiałam nalać za dużo ciasta na spód.



Powiem Wam, że są mega, mega sycące - wystarczy jedna babeczka, by zaspokoić dzienne zapotrzebowanie na słodycze, dlatego jeśli chcecie upiec muffiny tylko dla siebie i najbliższych, możecie zrobić je z połowy porcji.

Smacznego ;)


Większość osób, która zetknęła się z gabinetowymi kosmetykami Bielenda Professional, bardzo je sobie chwali. Dobre opinie zbierają w szczególności maski algowe. Czy profesjonalne produkty do pielęgnacji ciała z tej serii również zasługują na uwagę?

Dziś będziecie mogli poczytać moją opinię na temat Jabłkowego peelingu do ciała Bielenda Professional Home Care. Jest to kosmetyk z serii profesjonalnej, podobny do tego, jaki używany jest w niektórych gabinetach kosmetycznych i SPA, ale nieznacznie różni się składem (peeling z serii Professional zawiera BIO H.C.A. cokolwiek to jest :P) i ma mniejszą pojemność (Professional Home Care - 200g, Professional - 600g).


Jak się u mnie sprawdził?
Na początek dodam jeszcze, że kosmetyk ten dostałam na którymś z Kongresów LNE & spa, gdy sponsorem wydarzenia była właśnie Bielenda.


Opakowanie: plastikowy przezroczysty słoiczek z metalową zakrętką. Elegancki i w miarę praktyczny.


Stosowanie:
+/- Drobinki peelingujące - plus za to, że naturalne, bo cukrowe; minus za to, że są małe i bardzo szybko się rozpuszczają
+/- Konsystencja - żelkowa, początkowo trochę ciężko ją rozprowadzić na skórze
+/- Zapach - przyjemny, ale z zielonym jabłuszkiem ma niestety niewiele wspólnego; rześki i słodki jednocześnie, owocowy (bardziej jak kiwi niż zielone jabłko), ale chemiczny; utrzymuje się na skórze kilkanaście minut po peelingu
+/- Wydajność - taka sobie


Efekty:
Ze względu na to, że drobinki cukrowe zawarte w peelingu bardzo szybko się rozpuszczają, nie ma możliwości solidnego tarcia skóry. Jest to bardziej delikatny masaż. Jeśli ktoś tego oczekuje - ok, ja jednak wolę zdecydowanie mocniejsze peelingi do ciała.
Po spłukaniu peelingu skóra jest bardzo subtelnie nawilżona, gładsza (choć zdecydowanie nie jest to efekt, jaki osiąga się po solidnych peelingach mechanicznych) i bardziej napięta. Nie jest to jednak efekt, który uzasadniałby obecność tego peelingu w serii profesjonalnej.
U mnie kosmetyk nie wywołał podrażnień, nie zapchał skóry.


Skład: super, że w peelingu znajdziemy ekstrakt z jabłka, spirulinę, skwalan, witaminę E i ekstrakt z owocu garcinia cambogia; super, że producent pozbył się pochodnych ropy naftowej, sztucznych barwników, konserwantów i PEG-ów, ale składniki zapachowe wolałabym widzieć w składzie dalej niż na piątym miejscu (może jestem czepialska).

INCI: Caprylic/Capric Trigliceride, Sucrose, Sodium Chloride, Silica, Parfum (Fragrance), Saccharum Officinarum (Sugar Cane), Elaeis Guineensis (Palm Oil), Polyglyceryl-5-Oleate, Pyrus Malus (Apple) Fruit Extract, Garcinia Cambogia Fruit Extract, Spirulina Maxima Powder, Squalene, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Cocos Nucifera (Coconut) Shell Powder, Beta-Sitosterol, Aqua (Water), Linalool.


Dostępność: peelingi i masła do ciała w tych mniejszych pojemnościach są już wycofane z produkcji (dzięki @CandyKiller za informację :*), jednak w niektórych sklepach internetowych są jeszcze dostępne.
Cena: od 23zł do 54zł


Ocena: 2+/6 (O ile maską algową Bielendy byłam totalnie zachwycona, to ten peeling bardzo mnie rozczarował. Pachnie przyjemnie, ale oczekiwałam zielonego jabłuszka, a nie czegoś słodko-chemiczno-owocowego. Peeliguje słabiutko. Może sprawdza się na suchej skórze, kiedy rozprowadza go wprawnymi dłońmi kosmetyczka - ja jednak nie jestem z niego zadowolona. Po kosmetyku z profesjonalnej serii domowej spodziewałabym się czegoś więcej.)




Jestem ciekawa, jakie macie zdanie o kosmetykach z profesjonalnych serii domowych? Inwestujecie w takie produkty czy raczej nie jesteście do nich przekonani?

Pozdrawiam :)
Witajcie Kochani!
W walentynkowy piątek przyjechały do mnie dwie walentynki. Jedną z nich był właśnie LoveBox - walentynkowa edycja ShinyBox'a. Jesteście ciekawi, co kryła w sobie ta tajemnicza walentynka? ;)
Specjalnie dla LoveBox'a powstała osobna podstrona internetowa: sami zobaczcie!



Wyjątkowo podoba mi się kolorystyka tego pudełeczka - zestawienie turkusu i fioletu to jedno z moich ulubionych połączeń kolorystycznych.




Zobaczcie, co kryło to piękne pudełeczko:


BIELENDA - CC Cream Body Perfector Multifunkcyjny krem korygujący do ciała 10w1
Były BB kremy i CC kremy do twarzy, a tu mamy krem koloryzujący do ciała. Podejrzewam, że może być za ciemny do mojej karnacji (na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo ciemny, ale zobaczymy, co będzie po rozprowadzeniu). Obstawiam też, że może brudzić ubranie... Obym się myliła!
Produkt pełnowymiarowy - 25zł / 175ml

JOKO - Queen Size Mascara wydłużająco - podkręcająca
Opis brzmi bardzo zachęcająco - ze względu na zawartość winylu maskara ma uelastyczniać rzęsy i zapewniać trwałość makijażu. Zobaczymy, czy obietnice producenta nie okażą się czczą gadaniną.
Produkt pełnowymiarowy - 26zł / 6ml

WHITE FLOWER'S EXPERIENCE - Błoto z Morza Martwego
Miałam już jakąś maseczkę tej marki i sprawdziła się nieźle. Co prawda śmierdziała błotkiem i pozostawiła cerę trochę zaczerwienioną, ale to zrozumiałe, bo to produkt naturalny i intensywny w działaniu. Zobaczymy, jak sprawdzą się te wersje masek.
Produkt pełnowymiarowy - 19zł / zestaw

AROMATHERAPYBAR - Olejek do masażu i kąpieli pomarańczowo - grejpfrutowy
Pomijając fakt, że olejek trochę rozlał się w transporcie, bardziej wkurzyło mnie to, że na opakowaniu nie ma informacji o składzie. Dokładnego INCI nie znalazłam też na stronie producenta... Poza tym najmniejsza pojemność, jaka jest aktualnie w sprzedaży, to 60ml. Tutaj mamy 30ml, a na karteczce informację, że to produkt pełnowymiarowy... Eh, przynajmniej pachnie bosko i fajnie się wchłania :)
Produkt pełnowymiarowy - 18zł / 30ml

GOLDWELL - Spray do włosów Big Finish
Ja nie utrwalam swojej fryzury żadnym sprayem czy lakierem do włosów, dlatego Goldwell wypróbuje moja mama. Ona jest specjalistką w dziedzinie lakierów do włosów ;)


Moim zdaniem nie jest źle, ale po walentynkowej edycji można byłoby spodziewać się więcej. Zobaczymy, jak sprawdzą się te kosmetyki. Dam Wam znać za jakiś czas :)
Którego z nich jesteście najbardziej ciekawi?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...