Jakiś czas temu dostałam do wypróbowania trzy kosmetyki Soraya do opalania i po opalaniu: Wodoodporny balsam do opalania SPF10, Balsam Express Bronze 3w1 i Rozświetlający balsam After Sun. Co prawda nie dane mi było jeszcze smażyć się na plaży, ale osoba spędzająca lato w mieście też musi się czymś smarować, prawda? :) Jeśli chcecie wiedzieć, czy opalanie z Sorayą jest przyjemne i bezpieczne, zapraszam do lektury.



Wodoodporny balsam do opalania SPF10 ma na tyle niski faktor, że z powodzeniem można stosować go na co dzień, kiedy chcemy osłonić skórę przed promieniowaniem, gdy idziemy do pracy, po zakupy czy na spotkanie. Ja lubię aplikować taki niski faktor na nogi - zawsze to jakaś ochrona przed promieniowaniem, ale nie na tyle silna, by mieć łydki blade jak córka młynarza.
Balsam do opalania Soraya sprawdził się przyzwoicie - to znaczy spełniał swoją rolę ochronną na tyle, na ile to możliwe. Nie nabawiłam się żadnych poparzeń słonecznych, gdy się nim smarowałam. Ma przyjemny zapach i nie wywołał podrażnień. Łatwo się rozprowadza, nie bieli, ale z wchłanianiem sprawa wygląda trochę gorzej. Balsam pozostawia na skórze tłusty film. Ok, rozumiem, że większość kosmetyków przeciwsłonecznych tak ma, ale balsam z SPF10 powinien być moim zdaniem trochę lżejszy.






Kolejny kosmetyk, Express Bronze 3w1 to starter opalania, przyspieszacz i balsam utrwalający w jednym. Smarowałam nim nogi i, mówiąc szczerze, nie zauważyłam, by opalały się szybciej niż wtedy, gdy przyspieszacza nie użyłam. Balsam zawiera ekstrakt z orzecha włoskiego, więc delikatnie przyciemnia skórę (prawie niezauważalnie, ale ja mam dość ciemną karnację). Czy utrwala opaleniznę? U mnie na razie nie ma jeszcze co utrwalać ;) Na pewno na nawilżonej skórze opalenizna wygląda lepiej i trzyma się dłużej. Mimo wszystko jednak ten produkt nie zrobił na mnie wrażenia. Uważam, że tego typu startery/przyspieszacze są zbędne - lepiej przed wakacjami pochrupać marchewkę i pić regularnie sok marchwiowy - karoten zadziała skuteczniej niż takie balsamy!






Ostatni kosmetyk od marki Soraya to Rozświetlający balsam utrwalający opaleniznę After Sun. Dla mnie dobry balsam po opalaniu to bardzo istotna kwestia. Lubię takie o lekkiej konsystencji, przyjemnym zapachu i dające efekt odświeżenia, ukojenia i solidnego nawilżenia skóry. Ten spełnia wszystkie te kryteria. Ma jednak pewną wadę, która totalnie go dyskwalifikuje, a mianowicie złote drobinki. Nie byłoby w tym nic złego, bo subtelne podkreślenie opalenizny wygląda super, ale w balsamie Soraya te drobinki są po prostu za duże i dają okropny, kiczowaty efekt, jakbym wysypała na siebie brokat. A gdy balsam się wchłonie i skóra wyschnie, drobinki osypują się na potęgę, osiadając na ubraniu, pościeli, na podłodze - wszędzie ich pełno. Takiemu efektowi mówię nie! Producencie, popracuj nad tym, bo tak wielkie drobinki psują naprawdę fajny produkt.






Podsumowując, nie polubiłam się z produktami do opalania Soraya. Nie są złe, ale w drogeriach jest taki wybór tego typu kosmetyków w podobnych cenach, że do Soraya raczej nie wrócę. Chyba że producent zmieni wielkość drobinek w balsamie After Sun - wtedy zakupię go ponownie. Balsam SPF10 jest ok, ale znam inny, w podobnej cenie, a posiadający lżejszą konsystencję. Natomiast Express Bronze 3w1 to dla mnie kosmetyk po prostu zbędny.



Znacie kosmetyki do opalania Soraya?
Po jakie marki kosmetyków przeciwsłonecznych sięgacie najczęściej?
Co jest najważniejszym etapem przygotowań do wakacji? Oczywiście gubienie kilogramów, ujędrnianie skóry i walka z cellulitem- w końcu każda z nas chce wyglądać oszałamiająco w stroju kąpielowym. Największe efekty daje aktywność fizyczna i zdrowa dieta, ale w dążeniu do celu, jakim jest piękna sylwetka i gładka, jędrna skóra, wspomóc nas mogą także kosmetyki (jednak nie liczcie na to, że przez samo tylko smarowanie balsamem obwód ud zmniejszy się o parę centymetrów, a skórka pomarańczowa wyparuje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki).
Zanim przystąpimy do aplikacji balsamu, serum czy oleju, warto pobudzić krążenie w skórze już podczas mycia. Dziś chcę Wam opowiedzieć właśnie o ujędrniającym peelingowaniu.



Jeśli jesteście posiadaczami ekspresu do kawy, pewnie tak jak i ja macie co tydzień całą miseczkę fusów. Możecie wykorzystać je ponownie - co prawda już nie do zrobienia kawy, ale do kawowego peelingu. Taki kawowy peeling pobudza mikrokrążenie w skórze nie tylko mechanicznie, ale także dzięki zawartości kofeiny, która rewitalizuje skórę, pobudza komórki, wspomaga rozpad tkanki tłuszczowej, a tym samym jest skuteczną bronią w walce z cellulitem.
Ja robię taki peeling w dwóch wersjach:
- kawowy peeling myjący: do fusów dolewam odrobinę żelu pod prysznic, by uzyskać konsystencję gęstego żelu/pasty. Peeling aplikuję na mokrą skórę i masuję, a potem zostawiam na skórze na kilka minut, następnie spłukuję. Skóra jest czysta i gładka, ale wymaga nawilżenia.
- kawowy peeling nawilżający: do fusów dolewam kilka kropli dowolnego oleju i ewentualnie jeszcze troszkę wody różanej/hydrolatu, by uzyskać konsystencję pasty. Peeling aplikuję na umytą skórę i masuję, a potem zostawiam na skórze na kilka minut, przez chwilę, następnie spłukuję letnią wodą. Skóra jest gładka i delikatnie natłuszczona.
Jeśli nie posiadacie ekspresu, możecie kupić po prostu zmieloną kawę i przed wmieszaniem do niej olejków lub żelu, zaparzać w odrobinie wrzątku (1-2 łyżki).
Taki peeling ma jednak swoje wady. Po pierwsze brudzi wszystko dookoła - jeśli używacie go w wannie, musicie naprawdę uważać, by nie zachlapać nim całej łazienki. Drugi minus to dość silny, specyficzny kawowy zapach, który potrafi utrzymywać się na skórze nawet kilka godzin. 







Naszym sprzymierzeńcem w walce o jędrną skórę jest również kultowe czarne mydło. Ta czarno-brązowa breja o konsystencji smoły działa jak delikatny peeling enzymatyczny, bardzo dokładnie oczyszczając skórę, pobudzając ją i sprawiając, że lepiej wchłonie wszystko, co na nią po kąpieli nałożymy. Czarne mydło można rozprowadzać po skórze specjalną rękawicą o nazwie Kessa, która dodatkowo masuje i peelinguje. Ja nie posiadam Kessy, ale używając czarnego mydła szoruję skórę bambusową szczotką Yasumi.

Moje czarne mydło wyprodukowała polska firma Czyste Mydło (o mydłach w kostce tej marki pisałam TUTAJ). Ma żelowo-ciągnącą się konsystencję z pojedynczymi drobinkami i delikatny, ledwo wyczuwalny zapach kojarzący mi się z siemieniowym glutkiem. Cechuje się bardzo dobrą wydajnością. Nie pieni się tak mocno jak zwykłe mydło, podczas mycia tworzy raczej emulsję niż pianę. Czarne mydło charakteryzuje się naprawdę silnym działaniem, więc przed pierwszą aplikacją koniecznie zróbcie próbę uczuleniową! (o tym, jak poprawnie wykonać taką próbę, pisała Kascysko TUTAJ).
Czarne mydło kupicie TUTAJ w cenie 13zł za 100g.










Jeśli nie przepadacie za zapachem kawy i babraniem całej łazienki fusami, jeśli czarne mydło nie jest dla Was, z pomocą przychodzą gotowe peelingi antycellulitowe. Jednym z moich ulubionych jest Lirene Antycellulitowy peeling myjący. To bardzo praktyczny kosmetyk 2w1, bo zastępuje żel pod prysznic i peeling. Przyjemnie się pieni, a przy tym jest tak naładowany dużymi, ostrymi drobinkami, że wystarczy parę chwil masażu, by skóra stała się gładka i pobudzona do wchłaniania tego, co peeling w sobie kryje: ekstraktu ze złotej algi, kofeiny, L-karnityny, eskuliny i ekstraktu z centelli azjatyckiej oraz tego, co nałożymy na skórę po kąpieli. Nie zawiera sls, sles ani parabenów, a substancje zapachowe są pod koniec składu. Peeling Lirene kupicie w drogeriach za około kilkanaście złotych.








Jak tam Wasze przygotowania do lata? Jesteście już po, w trakcie czy dopiero przed tegorocznym plażowym debiutem? Ja wyjeżdżam na wakacje za nieco ponad 2 tygodnie, więc to już ostatnia prosta w przygotowaniach ;)
Niebawem spodziewajcie się drugiej części "Akcji: Ujędrnianie", tym razem porozmawiamy o smarowaniu - co warto w siebie wcierać, by poprawić jędrność skóry i pozbyć się cellulitu oraz rozstępów.
Nosząc na paznokciach lakier Orly Color Blast o uroczej nazwie Pretty Woman, czułam się jak kobieta, o której śpiewał Roy Orbison w piosence o tym samym tytule - elegancka, piękna, za którą oglądają się wszyscy mężczyźni. Nie bez powodu ten odcień znalazł się w secie o nazwie Beverly Hills - dzięki niemu możemy mieć paznokcie godne celebrytki popijającej kawkę na słynnej alei Rodeo Drive ;)
A jego mocną stroną jest... subtelność.



Pretty Woman to przepiękny, jaśniutki, pastelowy róż o idealnie kremowym wykończeniu. Nadaje paznokciom bardzo elegancki i dziewczęcy wygląd. Pasuje zarówno do ciepłej jak i chłodnej tonacji skóry, dobrze wygląda zarówno przy bladej jak i opalonej skórze. Jest naprawdę uniwersalny. Perfekcyjnie sprawdza się na wszelkie oficjalne okazje, kiedy nasze paznokcie muszą być eleganckie i stonowane, ale nie chcemy malować ich samą tylko odżywką lub zostawiać saute.




Lakier ma odpowiednio gęstą konsystencję. Przy pierwszej warstwie trochę smuży, ale przy drugiej jest już idealnie. Wymaga nałożenia dwóch grubszych lub trzech cieńszych warstw. Bardzo przyjemnie się z nim pracuje, tym bardziej, że buteleczki lakierów Color Blast wyposażone są w wygodne, dobrze wyprofilowane matowe nakrętki, a także giętkie, miękkie, choć niezbyt grube pędzelki.




Lakiery Orly Color Blast mają standardowy czas wysychania, ale gdy już zaschną, są naprawdę mega trwałe. U mnie trzymają się nawet tydzień, a gdy manicure kończy swoją żywotność, nie odpryskują, tylko ścierają się na końcach.




Pretty Woman kupicie bezpośrednio na oficjalnej stronie Color Blast. Cały set Beverly Hills kosztuje 52zł i znajdziecie go TUTAJ.
Więcej info o lakierach Color Blast znajdziecie również na Facebooku.




Nie zważając na deklarowaną orientację seksualną, zakochałam się w Pretty Woman, o czym moglibyście się przekonać, widząc, jak szybko ubywa mi ten lakier - mam ochotę malować nim paznokcie non stop. Jednak drugi kolor z zestawu Beverly Hills też zasługuje na uwagę... ale o nim następnym razem :)



http://colorblast.pl/

ShinyBox przypomina mi, jak nieubłaganie mija czas. Wraz z czerwcowym pudełkiem stuknęły mi równe 2 lata ambasadorowania, a tym samym 3 urodziny pudełka ShinyBox. Nieźle, prawda? Zgodnie z zapoczątkowaną rok temu tradycją postanowiłam podsumować ten rok i przedstawić Wam moje subiektywne shinyboxowe hity, ale najpierw pokażę Wam zawartość czerwcowego urodzinowego boxa.
Gotowi?


The Secret Soap Store - Krem do rąk Limonka z Miętą (prezent dla Członkiń Klubu VIP)
Uwielbiam kremy do rąk TSSS - mają w sobie sporo masła shea, które w takiej formie bardzo służy moim dłoniom. A wersja z limonką i miętą pachnie obłędnie - na lato ideał!

Dove - Peelingujący żel pod prysznic Gentle Exfoliating (prezent dla zamówień subskrypcyjnych)
Nie jest to dla mnie nowość, niedawno go używałam. Przyznaję, że to fajny produkt - peelingu nie zastąpi, ale przyjemnie masuje skórę, zachowując wszystkie cechy żelu Dove, które tak lubię - kremowość, gęstość, dobre pienienie się i łagodność dla skóry.

Magiclash - Serum stymulujące wzrost rzęs (produkt pełnowymiarowy)
Serum na rzęsy zawsze spoko. Co prawda mam już jedno w użyciu, ale kończy mi się, więc gdy tylko dobije dna, wypróbuję Magiclash.

LillaMai - Peeling algowy do ciała
Śliczne małe opakowanie peelingu zostawiam sobie na jakiś krótki wakacyjny wyjazd - wtedy miniaturki są niezastąpione! Bardzo się cieszę, że produkt tej marki znalazł się w boxie - już od dawna byłam ciekawa kosmetyków LillaMai.

Apis - Mgiełka do twarzy i ciała (produkt pełnowymiarowy)
To jeden z hitów tego pudełka - obłędnie pachnie, odświeża, a do tego nawilża i koi skórę. Na upalne letnie dni jest niezastąpiona!

Silcare - Masełko do skórek (produkt pełnowymiarowy)
Produkt pomysłowy, ale... nie dla mnie. Skórki smaruję kremem do rąk przy okazji kremowania całych dłoni. O masełku po prostu zapominam. Dlatego podarowałam go babci, która narzekała ostatnio na przesuszone skórki.

Glazel Visage - Cień do powiek wypiekany Terracotta (produkt pełnowymiarowy)
Lubię kosmetyki tej marki, jednak cień nie trafił w mój gust. Jest dobrej jakości, odpowiednio napigmentowany, ale sino-fioletowy kolor totalnie nie pasuje do mojego typu urody. Poza tym cień rozkruszył się podczas transportu, zasypując wszystkie inne kosmetyki, które potem musiałam czyścić.

Skin79 - próbka Hot Pink BB i VIP Gold BB
Hot Pink BB już znam (recenzowałam go nawet ostatnio - o TUTAJ), ale bardzo ucieszyłam się z obecności próbki kremu VIP Gold BB - chętnie sprawdzę, jaki ma kolor i czy nadaje się dla mojej tłustej cery.


Urodzinowy czerwcowy ShinyBox to naprawdę udane pudełko. Nawet bez dodatkowych produktów może ucieszyć subskrybentki. Dla mnie numerem jeden wśród tych kosmetyków jest niezaprzeczalnie Mgiełka Apis, ale cieszę się też z serum Magiclash, kremu do rąk TSSS i żelu pod prysznic Dove, a także miniaturki peelingu LillaMai.


A oto moje shinyboxowe hity z ostatniego roku - pięć produktów, które zrobiły na mnie najlepsze wrażenie.

SYIS - Make-up Blender (ShinyBox czerwiec 2014)
Wiecie, że tę gąbkę mam i używam do dziś? Nic się z nią nie dzieje - nie rozlatuje się, nie traci swoich właściwości, nie farbuje się od kosmetyków. Jest po prostu genialna. Bardzo mięsista, gęsta, dzięki czemu świetnie się nią maluje. Nigdy nie miałam oryginalnego Beautyblendera, ale podejrzewam, że to z Syis niczym nie ustępuje mu w kwestii jakości.

Biolaven - Żel myjący do twarzy (ShinyBox kwiecień 2015)
Choć ten żel jest rzadki jak woda, ma genialne właściwości. Usuwa makijaż i inne zanieczyszczenia tak skutecznie, jakby miał w sobie micele, nie podrażniając przy tym skóry. Naprawdę jeszcze nie spotkałam się z tak rewelacyjnie oczyszczającym produktem tego typu. Używałam go też do mycia pędzli, gdy chciałam, by były maksymalnie czyste.

Organique - Eternal Gold Golden Sugar Peeling (ShinyBox listopad 2014)
Skuteczne peelingujące działanie, delikatne natłuszczanie i zapach tak piękny, że marzę o takich perfumach - to najważniejsze cechy tego peelingu. Dodajmy do tego jeszcze ładne opakowanie, rewelacyjny skład i cenę, przez którą sam peeling jest wart więcej, niż należało zapłacić za całego ShinyBoxa, i oto mamy odpowiedź, dlaczego uznałam, że to jeden z topowych kosmetyków, które w ostatnim roku pojawiły się w pudełkach ShinyBox.

No.36 - Jedwab do stóp w sprayu (ShinyBox maj 2015)
Początkowo sądziłam, że to zbędny, nieprzydatny gadżet. Okazało się jednak, że jedwab naprawdę działa! I to działa podwójnie - chroni stopy przed nadmiernym poceniem i przykrym zapachem, a także zmniejsza ryzyko odparzeń, odgnieceń, otarć i wszystkiego tego, co niewygodne buty mogą zrobić biednym stópkom. Jedyny jego minus to słaba wydajność, ale biorąc pod uwagę niewygórowaną cenę, jestem skłonna kupować go regularnie.

Sylveco - Oczyszczający peeling do twarzy z korundem (ShinyBox styczeń 2015)
Nie ma sensu rozpisywać się na jego temat, jest po prostu genialny. Oczyszcza i wygładza skórę skutecznie jak żaden inny. Do tego ma przyjemną, kremową konsystencję, więc nie przesusza cery. Na jego plus przemawiają też obłędna wydajność (dopiero parę dni temu zużyłam ostatnią kroplę) i świetny, naturalny skład.


To już wszystkie shinyboxowe hity.
Zamawialiście pudełeczko ShinyBox? A może macie zamiar zamówić w najbliższym czasie?
Który kosmetyk najbardziej Was zaciekawił?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...