Tej jesieni wyjątkowo mam nastrój na drzewne zapachy - Crackling Wood Fire z YC, Oudwood z WoodWick czy właśnie Ebony & Oak z YC. Ma przyjemny dla oka, beżowy kolor, a etykietka z szyszkami i żołędziami sugeruje, że jest idealnym towarzyszem jesiennych wieczorów.


Ebony & Oak został zaklasyfikowany do rześkiej linii zapachowej, choć moim zdaniem nie ma w sobie wiele rześkości. Łączy akordy drewna dębowego, sosnowego i hebanowego, przełamane eukaliptusem i paczulą.


Jeśli obawiacie się, że przez Ebony & Oak Wasz dom będzie pachniał jak tartak, albo że to kolejny "choinkowy" zapach, to możecie być spokojni - nie jest to wierne odwzorowanie zapachu drewna i żywicy, a jedynie wariacja na temat drzewnych akordów, w której brak jest nawiązań do choinkowego igliwia. Ja wyczuwam w nim przede wszystkim ciepły, otulający, elegancki, drzewny aromat, w tle nieśmiało przebija się paczula. Nie potrafię jednak doszukać się w nim eukaliptusa. Moim zdaniem Ebony & Oak pachnie jak jesienny spacer po lesie wśród drzew, szyszek, żołędzi i kasztanów.


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: późne lato, jesień
Pora dnia: popołudnie
Przy gościach: tak, choć dla mnie większą przyjemnością jest palenie go w samotności, gdy nikt nie przeszkadza mi w wyciszeniu i relaksie
Intensywność:



Ebony & Oak to głęboki, otulający, trochę orientalny zapach, który świetnie sprzyja relaksowi i odpędza jesienną chandrę. Będzie idealny dla wszystkich wielbicieli spacerów po lesie.


Jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że odżywiam się całkiem nieźle - do McDonalda zaglądałam od święta, stołowałam się w domu. Przecież domowe jedzenie jest zdrowe. Potem odkryłam program "Wiem co jem" i blog Gosi - Qchenne Inspiracje i nastąpiło oświecenie. Zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w tematykę zdrowego, świadomego odżywiania - przeczytałam kilka książek na ten temat. Choć oczywiście poszerzenie wiedzy nie oznacza od razu, że słodycze omijam z daleka, to jednak dzięki zmianie nawyków udało mi się schudnąć 8 kg (co w przy moim niewielkim wzroście i niedoczynności tarczycy stanowi sporą różnicę) i teraz już wiem, co mi szkodzi, a na co mogę sobie pozwolić bez wyrzutów sumienia.
Pomyślałam, że podzielę się z Wami moją opinią o książkach, które pojawiły się w mojej domowej biblioteczce, bo niestety nie wszystkie pozycje z dobrymi recenzjami i ładnymi okładkami są warte uwagi...



Zamień chemię na jedzenie - Julita Bator
To książka, która najpierw Wami wstrząśnie (bo okaże się, że to, co do tej pory wydawało nam się zdrowe, może działać na nas niekorzystnie, a wręcz toksycznie - np. warzywa!), a później da nadzieję, że można jeść smacznie, ale i zdrowo i nie zwariować przy tym. Julita Bator pisze z perspektywy mamy o tym, jak wybierać produkty żywnościowe, by wzmacniać odporność i poprawić samopoczucie nasze i naszych bliskich. Podaje też przepisy, które ułatwią przygotowywanie zdrowych i smacznych potraw. Uzupełnieniem książki jest jej druga część - Zamień chemię na jedzenie. Nowe przepisy - jest to już typowa książka kucharska, wydana na papierze kredowym, w twardej oprawce, uzupełniona ładnymi, kolorowymi zdjęciami. Również bardzo przydatna dla osób chcących zmienić swoje przyzwyczajenia żywieniowe na zdrowsze.



Jedz inaczej. Dlaczego jemy to, co jemy? - Leanne Cooper
Nie jest to poradnik żywieniowy - raczej książka popularnonaukowa skupiająca się na tematyce psychologii jedzenia. Tłumaczy, jakie mechanizmy psychologiczne sprawiają, że się przejadamy, że sięgamy po słodycze, że zamiast wytrwać w diecie wracamy do dawnych przyzwyczajeń i dopada nas efekt jojo. W gruncie rzeczy tematyka jest niesamowicie ciekawa, jednak przekazana w bardzo nieprzystępnej formie. Zabierałam się za nią już 3 razy, ale po prostu nie mogę dobrnąć do końca. Wystarczy mi kilka stron przed snem, żeby zapomnieć, co to bezsenność.



Historia wewnętrzna. Jelita - najbardziej fascynujący organ naszego ciała - Giulia Enders
Nie jest to książka o jedzeniu - w bardzo przystępny dla laika sposób wyjaśnia, jak funkcjonuje nasz układ pokarmowy, a dzięki temu możemy zrozumieć, jak ważne dla całego naszego organizmu jest to, co jemy. Giulia Enders ma talent do pisania o sprawach skomplikowanych i kłopotliwych (chociażby o kupie) w sposób lekki i zrozumiały. Moim zdaniem każdy powinien choć raz w życiu przeczytać tę książkę.



Food Pharmacy - Lina Nertby Aurell i Mia Clase
Kolejna pozycja, którą pochłania się jednym tchem - mimo że nie jest to książka akcji. Czytając ją miałam wrażenie, że rozmawiam swobodnie z dobrymi koleżankami. Food Pharmacy została napisana przystępnym, żartobliwym językiem, ale jest pełna wiedzy okraszonej anegdotkami i śmiesznymi porównaniami, które znacznie ułatwiają zrozumienie zasad rządzących naszym układem pokarmowym i hormonalnym. Całości dopełnia kilka przepisów na zdrowe i pyszne potrawy. Do tego książka jest po prostu przepięknie wydana. Tak jak i w przypadku Zamień chemię na jedzenie, tak również i do Food Pharmacy wydano drugą część zawierającą przepisy polecane przez autorki. Polska premiera Food Pharmacy. Przepisy już za kilkanaście dni (08.11.2017r). Ja jestem zachwycona Food Pharmacy, więc na pewno kupię drugą część.



Eat Pretty. Jedz i bądź piękna - Jolene Hart
Ta książka tak często przewijała się w instagramowych fotkach, że musiałam po nią sięgnąć, by zaspokoić ciekawość. Niestety okazało się, że ładna okładka to jedyny element, którym mogłabym się zachwycić. Przebrnięcie przez zaledwie 200 stron zajęło mi parę tygodni, bo nudziła mnie treść i trochę żenował język, jakim książka została napisana (jakby autorka zakładała, że wszystkie czytelniczki będą głupiutkimi laskami, dla których liczy się tylko wygląd). Poza bardzo oględnemu wyjaśnieniu, że jedzenie na wpływ na urodę, a uroda na nasze samopoczucie, w Eat Pretty zamieszczono spis kilkudziesięciu warzyw i owoców z wyjaśnieniem, jakie witaminy i mikroelementy się w nich kryją. Generalnie wszystkie są zdrowe i powinniśmy je jeść jak najczęściej - czyli same ogólniki, o których wie każdy. Kusiło mnie, by do kompletu z książką od razu kupić Eat Pretty. Twój osobisty kalendarz piękna - dobrze, że tego nie zrobiłam.



Znacie te książki? Jakie macie o nich zdanie?

A może polecicie mi inne pozycje o jedzeniu i zdrowym odżywianiu, które powinnam przeczytać?

Jesień i zima to czas, kiedy korzenne przyprawy królują w mojej kuchni - cynamon, kardamon, goździki czy imbir pojawiają się u mnie w prawie każdym daniu. Podczas brzydkiej pogody częściej sięgam też po korzenne zapachy, takie jak na przykład październikowy zapach miesiąca - Cinnamon Stick od Yankee Candle.


Cinnamon Stick należy do aromatycznej linii zapachowej. Czym może pachnieć? Oczywiście cynamonem. Producent dla urozmaicenia dodał też nuty goździków.


Jeśli lubicie proste, wyraziste zapachy, to Cinnamon Stick będzie idealny. Pachnie jak świeżo rozcięta torebka mielonego cynamonu. Nie ma w nim żadnych dodatków - żadnych słodkich nut, nic szarlotkowego czy pierniczkowego - po prostu rozgrzewająca, korzenna przyprawa. 


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień i zima
Pora dnia: popołudnie, wieczór
Przy gościach: tak
Intensywność:




Cinnamon Stick na pewno znajdzie swoich zwolenników (jeśli przepadacie za zapachem mielonego cynamonu, możecie brać ten wosk w ciemno!), jednak ja do nich nie należę. Brakuje mi "tego czegoś". Wolę bardziej urozmaicone kompozycje zapachowe, i jeśli już jest w nich nuta cynamonu, to przełamana np. kwaskowym aromatem jabłek.


Polska złota jesień sprzyja weekendowym wyjazdom i wycieczkom. Pomyślałam, że zaproponuję Wam pomysł na krótki weekendowy wypad, jaki ja zorganizowałam sobie jeszcze w ostatnich dniach lata - weekend w Sandomierzu.




Sandomierz jest pięknym, klimatycznym, niedużym miastem w Województwie Świętokrzyskim, położonym nad Wisłą na siedmiu wzgórzach (w związku z czym nazywany jest "małym Rzymem"). Aby dotrzeć do Sandomierza, z Krakowa mamy do przejechania około 160 km, a z Warszawy - 210 km.


Co ciekawego znajdziecie w Sandomierzu?
Przede wszystkim cudowny Rynek, otoczony kolorowymi kamieniczkami. Centralny punkt Rynku stanowi zabytkowy Ratusz, na ścianie którego znaleźć można zegar słoneczny. Codziennie w samo południe z Wieży Ratuszowej grany jest hejnał sandomierski. Tuż obok Ratusza w 2004 roku ustawiono nietypową rzeźbę Zakotwiczone Niebo, która robi ogromną furorę wśród turystów. Atrakcję Rynku stanowi też zabytkowa studnia, którą na pewno kojarzą fani serialu Ojciec Mateusz.


Cała sandomierska Starówka zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Ma taki trochę krakowski klimat, ale w zdecydowanie bardziej kameralnym wydaniu. Sandomierzanie mają swój Mały Rynek, na którym można kupić regionalne pamiątki i spróbować takich pyszności jak Cydr Sandomierski - tłoczony z jabłek z okolicznych sadów, z dodatkiem chmielu, ale... bezalkoholowy, niegazowany i bez żadnych sztucznych konserwantów!


Tak jak w Krakowie mamy Bramę Floriańską, tak Sandomierz ma swoją Bramę Opatowską. Na jej szczycie znajduje się punkt widokowy, z którego podziwiać można panoramę miasta.

Widok na ulicę Opatowską z Bramy Opatowskiej

Zachowało się również inne, bardziej nietypowe wejście do miasta - Furta Dominikańska zwana Uchem Igielnym. Legenda mówi, że mogą przez niego przejść jedynie dobrzy ludzie. Jeśli grzesznik będzie chciał przejść przez Ucho Igielne, mury zamkną się.


Warto również wybrać się do Zamku leżącego nad Wisłą, gdzie obecnie znajduje się siedziba Muzeum Okręgowego. Ważnym punktem do zwiedzania jest też gotycka Bazylika katedralna Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Co istotne - wszystkie te zabytki leżą na tyle blisko siebie, że spacerkiem dotrzemy z jednego miejsca do drugiego, nie męcząc się za bardzo.

Widok na Wisłę z Zamku

Jedną z większych atrakcji Sandomierza jest też Podziemna Trasa Turystyczna "Sandomierskie Lochy". Prowadzi przez 470 m korytarzy leżących nawet 12m poniżej poziomu Starówki i Rynku przez połączenie dawnych piwnic i składów kupieckich. Zwiedzanie trwa 45 minut, a wstęp kosztuje 10zł (bilet normalny) lub 6zł (bilet ulgowy).

A dla tych z Was, którzy chcieliby odpocząć od miasta i poobcować trochę z przyrodą, proponuję spacer po Wąwozie Świętej Kingi. To półkilometrowy lessowy wąwóz, którego zbocza porośnięte są drzewami. Ich korzenie wystają na zewnątrz, tworząc bardzo ciekawy krajobraz.
Jeśli będziecie mieć czas, warto również wybrać się na rejs po Wiśle statkiem spacerowym.

Sandomierz bardzo dobrze promuje to co regionalne. Poza cydrem z tamtejszych jabłek, produktem turystycznym został też krzemień pasiasty nazywany kamieniem optymizmu. Jest on charakterystyczny dla regionu świętokrzyskiego, a Sandomierz kreuje się na stolicę krzemienia pasiastego, tak jak Gdańsk jest stolicą bursztynu.

Pierścień z oczkiem z krzemienia pasiastego

Miasto Sandomierz korzysta również ze sławy, jaką przyniósł mu serial Ojciec Mateusz. Na pocztówkach i magnesach - poza głównymi zabytkami - zobaczyć można sympatycznego księdza-detektywa jeżdżącego po ulicach miasta na rowerze. W jednej z kamienic przy Rynku zorganizowano "Świat Ojca Mateusza" - wystawę figur woskowych aktorów znanych z serialu we wnętrzach zainscenizowanych na plebanię, kościół, pokój biskupa, posterunek policji, a nawet celę. Ja nie zdecydowałam się na zwiedzanie - nie jestem fanką serialu, a cena biletu też mnie nie zachęciła (13zł za bilet normalny, 10zł za ulgowy).

Jeśli chodzi o bazę noclegową, na Booking.com znaleźć można nocleg dostosowany do potrzeb i możliwości finansowych właściwie każdego. Ja nocowałam w Piwiarni Warka w ścisłym centrum. Pokój był ładny i czysty, a okna wychodziły na Mały Rynek. Po fakcie dowiedziałam się, że podobno budynek jest nawiedzony, na szczęście duchy pozwoliły mi się wyspać. Nocleg w centrum miał sporo plusów - wszędzie było blisko, nie traciłam czasu na dojazdy, mogłam poczuć też nocną atmosferę Sandomierza, ale na minus można zaliczyć fakt, że - jak to w centrum - pojawił się problem z zaparkowaniem samochodu w okolicy hotelu.

Widok na Mały Rynek z okna pokoju hotelowego

W Sandomierzu znajdziecie kuchnię polską, włoską, a nawet kubańską. Ja z czystym sumieniem polecam Wam Bistro Podwale, w którym zjecie nowoczesne, pyszne, zdrowe dania, smakowite desery, a także wypijecie dobrą kawę. W ciągu dwóch dni pobytu w Sandomierzu odwiedziłam Bistro Podwale dwa razy ;)



Bardzo polecam Wam wycieczkę do Sandomierza. Ja zakochałam się w tym mieście i mam zamiar jeszcze nieraz tam wrócić. W ogóle zachęcam Was do praktykowania takich weekendowych wyjazdów - często okazuje się, że całkiem niedaleko odkryjemy architektoniczne perełki, klimatyczne miejscowości lub cuda natury.
A Wy jakie miejsca moglibyście mi polecić?


Wystarczy spojrzeć za okno, by zobaczyć, że mamy już jesień w pełni - dni stają się coraz krótsze, wieczory coraz dłuższe, mocno już przerzedzone liście na drzewach z zielonych zmieniły barwę na brąz, złoto i pomarańcz. Na taką aurę potrzebne są specjalne zapachy - jak Autumn Glow z tegorocznej jesiennej kolekcji Yankee Candle - Fall in love.



Autumn Glow należy do rześkiej linii zapachowej z serii Classic. Ma w sobie akordy ziołowe, nuty paczuli, bursztyn i cytrusy. Zapowiada to naprawdę miłe dla nosa połączenie!



Autumn Glow oczarował mnie od pierwszego powąchania, a gdy zapach z roztopionego wosku rozszedł się po mieszkaniu, po prostu odpłynęłam. Kompozycja łączy w sobie wszystkie te nuty, które w woskach uwielbiam - bursztyn na pierwszym planie, eleganckie, rześkie perfumy, a także otulające paczulowe tło złagodzone cytrusami. Pachnie jak słoneczny jesienny dzień, kiedy wstajemy z samego rana pełni energii i od razu mamy ochotę na spacer po szeleszczących pod stopami złotych liściach. Na sucho jest bardziej rześki, natomiast po roztopieniu na kominku ujawnia swoją cieplejszą stronę.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień
Pora dnia: cały dzień
Przy gościach: tak
Intensywność:






Odkąd pierwszy raz roztopiłam Autumn Glow na kominku, zakochałam się w tym zapachu. Już wiem, że od tego roku, każda moja jesień będzie nim wypełniona. Co prawda Autumn Glow nie czaruje etykietą, ale piękny, głęboko fioletowy kolor wosku w pełni mi to rekompensuje - aż nabrałam ochoty za zakup dużej świecy.

Znacie Autumn Glow lub inne zapachy z serii Fall in love?



Cała blogosfera aż huczy od informacji o promocji w Rossmannie. Kiedy będziecie oddawać się szaleństwu zakupowemu, polecam Wam zaryzykować 5 zł i sprawić sobie tusz do rzęs Miss Sporty Fabulous Lash Stretch It! - jest naprawdę świetny.



W regularnej cenie tusz kosztował niecałe 10 zł. Nie są to wielkie pieniądze, ale kupowałam go podczas szalonej rossmannowej promocji, więc zapłaciłam za niego jeszcze mniej. Na pewno wiecie, jak cieszy upolowanie dobrego kosmetyku dosłownie za grosze.

Tusz ma czarny kolor i klasyczną szczoteczkę. Nie jest wodoodporny, ale bardzo dobrze się trzyma przez cały dzień (mówi to osoba, której oczy łzawią na wietrze jak szalone). Tusz się nie osypuje nawet po kilkunastu godzinach od aplikacji.



Preferuję raczej silikonowe szczoteczki, ale w przypadku tej maskary klasyczna szczoteczka nie sprawia mi problemu. Bardzo wygodnie aplikuje się nią kosmetyk, tusz nie zostawia grudek na rzęsach i nie skleja ich - rzęsy są rozczesane, podkręcone i dobrze pokryte tuszem - nawet te najmniejsze przy kącikach oczu. Efekt, jaki otrzymuję, jest idealny do codziennego makijażu.
Pewnie nie pisałabym tak pochlebnie o maskarze Miss Sporty, gdyby nie fakt, że odkąd maluję nią rzęsy, co chwilę dostaję komplementy i pytania o to, jakiego tuszu używam. Koleżanki z pracy są w szoku, kiedy dowiadują się, że to nie maskara za stówkę, tylko niepozorny Miss Sporty kupiony za niecałe 5 zł ;) Dwie koleżanki same używają tego tuszu i też są zachwycone tak jak ja, regularnie do niego wracają.



Czasami warto dać szansę tanim kosmetykom, bo może się okazać, że znajdziemy swoje hity. Co prawda popularny wśród wielu osób tusz Lovely Pump Up nie zdał u mnie egzaminu. Jeśli u Was też i szukacie alternatywy wśród produktów z niższej półki cenowej, to spróbujcie fioletowej Miss Sporty.
Nie ma chyba na świecie nikogo, kto choć raz nie słyszałby o Christianie Greyu. Wosk Grey z oferty Kringle Candle również powinien zyskać taką popularność!
Nazwa i etykietka wosku nawiązują do serii bestsellerowych książek erotycznych o przygodach przystojnego, choć mocno zboczonego bogacza Christiana Greya i jego ukochanej Anastasi Steele. Nie jestem fanką ani książek, ani filmów o tej parze, dlatego wosk Grey z oferty Kringle Candle przez długi czas nie budził mojego zainteresowania. Do czasu, aż powąchałam go kiedyś w sklepie stacjonarnym - wtedy przepadłam i bez reszty zakochałam się w Greyu. Zupełnie jak naiwna Anastasia ;)



Producent reklamuje ten zapach jako połączenie cytrusów, kwiatów, egzotycznego drewna i piżma, połączonego z akordami wanilii i nasion tonki w tle. Brzmi jak opis perfum? Trafne skojarzenie, bo Grey to kompozycja złożona jak w przypadku markowych, męskich perfum - wszystkie nuty zapachowe mieszają się ze sobą, dając wrażenie dobrze wyważonej całości.



Grey jest rześki i ciepły jednocześnie. Otula jak ramiona ukochanego mężczyzny, ale ma w sobie też elegancję i wyrafinowanie. 
Wiele osób zwraca uwagę na podobieństwo Grey z Kringle Candle do bestsellerowego zapachu Yankee Candle - Soft Blanket. Rzeczywiście te zapachy mają ze sobą dużo wspólnego, z tym że Grey przez odrobinę męskich nut zapachowych równoważy delikatność i słodycz obecną w Soft Blanket. Poza tym Grey jest mocniejszy. To prawdziwy killer! Już jedna kostka wystarczy, by wypełnić dosłownie całe mieszkanie mocnym zapachem, który utrzymuje się jeszcze dwa dni po paleniu! Wypróbowałam już dziesiątki wosków i świec z różnych firm, ale nigdy jeszcze nie spotkałam się z zapachem tak mocnym jak Grey.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: uniwersalny
Pora dnia: uniwersalny
Przy gościach: tak
Intensywność:




Do niedawna moim absolutnym faworytem był Soft Blanket z oferty Yankee Candle, jednak Grey od Kringle Candle bije go o głowę. Gdybym miała wybrać jeden jedyny, najlepszy zapach, to wskazałabym właśnie na Greya.
Cóż więcej mogę powiedzieć - polecam! I nie zrażajcie się nawiązaniem do 50 twarzy Greya ;)


Kiedy dni stają się coraz chłodniejsze, kaloryfery zaczynają grzać, wysuszając powietrze w domach, moja cera staje się coraz bardziej kapryśna - przesusza się na potęgę, staje się szorstka, łuszcząca i traci elastyczność. Odkryłam jednak sposób, jak temu zapobiegać i skutecznie wspomóc regenerację skóry na twarzy i szyi po słonecznych dniach lata. Przedstawiam Wam mój ulubiony duet do wieczornej pielęgnacji - żel z żywokostem GorVita i krem Dermedic HydraIn2.



Żel z żywokostem GorVita odkryłam, kiedy pewnego lata poparzyłam skórę od słońca. Poleciła mi go farmaceutka, bo ekstrakt z żywokostu zawiera naturalną alantoinę (pochodną mocznika), proteiny i prowitaminę B6, dzięki czemu skutecznie przyspiesza regenerację, łagodzi i koi skórę. Wskazaniem do jego stosowania są poparzenia, odmrożenia, stany zapalne skóry i wszelkie podrażnienia. 
Ja stosuję go jako serum pod krem na noc. W tej roli sprawdza się znakomicie. Na rano skóra jest widocznie zregenerowana, zrelaksowana, gładka i rozjaśniona. Znikają zaczerwieniania, które pojawiają się po całym dniu noszenia makijażu. Mimo iż żel bazuje na parafinie, jest nietłusty, bardzo szybko się wchłania i (o dziwo) nie wywołuje u mnie zapychania porów.
Żel z żywokostem znajdziecie w aptekach w cenie około 15-20 zł za 200ml. Taka duża tubka z powodzeniem będzie służyć przez kilka miesięcy.



Sam żel nie wystarcza jednak, by odpowiednio nawilżyć i natłuścić moją skórę. Do tego celu niezbędny jest krem o bogatej konsystencji. W tej roli fantastycznie sprawdza się Dermedic HydraIn2. Jest bardzo treściwy, gęsty, przez co trudno się rozprowadza - jednak jeśli stosuje się go na serum (np. żel z żywokostem), problem ten znika. Jest to produkt, który dobrze spisuje się na noc, bo skóra ma czas, by go wchłonąć. Na dzień pod makijaż jest dla mnie za ciężki.
Jak działa Dermedic? Potęguje efekt relaksu i regeneracji, a ponadto rewelacyjnie nawilża skórę dzięki zawartości mocznika i masła shea. Krem również bazuje na parafinie, jednak mimo codziennego stosowania moja skóra wygląda idealnie, pory nie są zapchane. 
Dermedic HydraIn2 kupiłam w drogerio-aptece. W regularnej sprzedaży krem kosztuje około 40zł, ale warto poczekać na promocję, bo wtedy kupicie go nawet za 10-12 zł. Jest w miarę wydajny, chociaż im bliżej zimy, tym więcej go nakładam na skórę.



Kiedy budzę się rano, moja skóra jest jędrna, promienna, wygładzona i wyraźnie nawilżona. Takiego efektu oczekuję po kosmetykach na noc! Dlatego duet żel + krem będzie służył mi jeszcze przez długi czas i Wam również te produkty polecam. 


Noc według Yankee Candle pachnie mężczyzną. Wszystkie zapachy, których nazwa kojarzy się z nocną porą, zaliczyłabym właśnie do męskiej kategorii - Midsummer's Night, Midnight Oasis, Kilimanjaro Stars czy Moonlight. Z październikowym zapachem miesiąca - Autumn Night jest tak samo.



Autumn Night należy do kolekcji Harvest Time, zaklasyfikowano go do rześkiej linii zapachowej. Granatowa tarta kryje w sobie nuty drzewne, przełamane aromatem lawendy, akordami czarnego pieprzu, wetiweru, bergamotki i grapefruita. 



Jesienna noc w interpretacji Yankee Candle pachnie głęboko, męsko, dość ciężko. Pierwsze skrzypce grają nuty drzewne, ziołowe, igliwie i lawenda. Całość stanowi naprawdę udaną, ciekawą kompozycję. Poszczególne jej elementy przeplatają się ze sobą i równoważą. Autumn Night daje przyjemne wrażenie, ale przy dłuższym paleniu zaczyna męczyć i przytłaczać. Jest to zdecydowanie zapach z kategorii intensywnych - już 1/3 tarty wypełnia całe mieszkanie mocnym aromatem.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień
Pora dnia: wieczór
Przy gościach: raczej nie
Intensywność:




W październiku Autumn Night jest zapachem miesiąca, więc jeśli jeszcze go nie znacie, to najlepsza okazja, by go wypróbować. Ja na świecę raczej się nie skuszę - nie zdążyłaby się rozpalić do ścianek, a zapach już by mnie zmęczył i musiałabym ją zgasić. Ale wosk Autumn Night jeszcze niejeden kupię.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...