Witam wszystkich czytaczy w niedzielne leniwe popołudnie :)
Postanowiłam zapoczątkować na blogu serię notek o tradycyjnych, domowych sposobach pielęgnacji przy pomocy różnych składników dostępnych prawie w każdym domu.
Na pierwszy ogień idzie MIÓD. Dlaczego akurat miodek? Parę dni temu mój tata kupił dwa 10kg wiadra miodu- mniszkowego i malinowego. Ja złapałam fazę na gorącą herbatę z miodem i przypomniałam sobie o tym, co robiłam parę lat temu, kiedy dokuczały mi spierzchnięte i pękające usta. Zaraz podzielę się z Wami moimi przepisami na miodowe kosmetyki.
 
Po lewej stronie: patoka (płynny miód) malinowy, po prawej stronie: krupiec (skrystalizowany miód) nawłociowy


Najpierw troszkę teorii.
Miód to przetworzony przez pszczoły pyłek kwiatowy (miód nektarowy) lub wydzielina na liściach roślin iglastych (miód spadziowy). Zawiera cukry proste, które bardzo szybko wchłaniają się z przewodu pokarmowego do krwi, toteż spożywanie miodu zapewnia szybki przyrost energii. Miód ma działanie detoksykujące na cały organizm. Pozytywne właściwości miodu można by wymieniać przez godzinę, dlatego ja wymienię Wam tylko te, które wpływają korzystnie na nasz wygląd zewnętrzny.
Miód ma działanie antybakteryjne, łagodzące, przeciwzapalne i oczyszczające. Z własnego doświadczenia powiem również, że doskonale nawilża skórę. Dlatego też stosowanie naturalnych kosmetyków z prawdziwym miodem jest korzystne dla skóry- zwłaszcza zimą, kiedy suche powietrze i mróz bardzo wysuszają skórę.
Poniżej kilka przepisów na sprawdzone przeze mnie miodowe domowe kosmetyki:
  1. Miodowy peeling z migdałami
    Przepis na ten peeling pochodzi z bloga Taniki. Nie będę zdradzać szczegółów jego wykonania, powiem tylko, że jest cudowny. Przepis i fotkę znajdziecie TUTAJ- BLOG TANIKI
    Zastosowanie: Peeling nadaje się do ciała i do twarzy- wielkość drobinek peelingujących zależy od tego, jak drobno posiekamy migdały. Jeśli chcemy mieć delikatny peeling do twarzy, wystarczy po prostu drobniej posiekać migdały.
    Efekt: Skóra jest wygładzona, nawilżona, ale mniej tłusta niż w przypadku peelingu cukrowego z oliwą z przepisu, który podaję niżej.
  2. Ekstremalnie miodowa maska
    Składniki: miód, miód i jeszcze raz miód (najlepiej, żeby nie był taki całkiem płynny ale i nie za bardzo scukrzony. Jeśli będzie za twardy, nie rozsmarujemy go równomiernie. Jeśli będzie zbyt płynny, może spływać)
    Wykonanie: miód rozsmarowujemy na wargach lub dłoniach. Na wargi nakładamy miód palcem, na dłonie nabieramy trochę miodu i pocieramy jedną dłonią o drugą tak jakbyśmy rozsmarowywali krem. Czekamy 10-15 i zmywamy lub zlizujemy maseczkę ;)
    Zastosowanie: Ja nakładam tą maskę tylko na wargi i dłonie. Ale wiele lat temu czytałam o tym, że taką maseczkę stosowały kobiety już w średniowieczu. Smarowały swoje ciało miodem, by było ono słodkie i kuszące dla mężczyzn. Dlatego jeśli w literaturze znajdziecie opis słodkiego kobiecego ciała, możecie potraktować to dosłownie ;)
    Efekt: Taka maseczka nawilża nawet ekstremalnie przesuszoną skórę. Pozostawia ją gładką, nawilżoną i złagodzoną. I rzeczywiście słodką ;)
  3. Miodowo- oliwkowy peeling cukrowy
    Składniki: 4 łyżki oliwy z oliwek, 2 łyżki miodu, pół szklanki cukru
    Wykonanie: Miód mieszamy dokładnie z oliwą, dodajemy cukier - mieszamy. Jeśli konsystencja jest zbyt gęsta, można dodać trochę miodu i oliwy.
    Zastosowanie: Ja peelinguję nim twarz (masuję skórę delikatnie, by drobinki cukru jej nie podrażniły) oraz całe ciało.
    Efekt: Silnie złuszcza, ale nie podrażnia skóry. Pozostawia ją nawilżoną i złagodzoną. U mnie wyszedł troszkę gęsty, ale nie jest to jakiś wielki problem
Peeling domowej roboty, trzymam go w opakowaniu po soli do kąpieli ;)




I to by było na tyle miodowych słodkości. Pozdrawiam Was ciepło w ten mroźny dzień i życzę wszystkim udanego początku tygodnia!
Witajcie!
Dziś nie będę się rozpisywać, bo nauka czeka. W przyszłym tygodniu mam egzaminowy maraton, więc ten weekend zapowiada się nieciekawie.
Przypomnę jeszcze tylko o moim rozdaniu, które znajdziecie tutaj:



I zabieram się za recenzję mojego ukochanego cienia do powiek - Bourjois Ombre a Paupieres odcień 08 Beige Rose.


Używam go praktycznie codziennie do delikatnego dziennego makijażu. Zazwyczaj nie mam czasu ani ochoty wymyślać jakieś niesamowite makijaże, a poza tym na uczelni wolę raczej wyglądać naturalnie. Dlatego ten cień jest dla mnie idealny.

Opakowanie: Jest to cień pojedynczy, pakowany w plastikowe, wygodne pudełeczko z lusterkiem. W środku dołączony jest mały aplikator. Początkowo wydawało mi się, że będzie on niepotrzebny, bo nawet nie dam rady go w palcach utrzymać, jednak z czasem stał się to mój ulubiony aplikator do cieni. Pudełeczko, w którym zamknięto cień, jest wygodne i bardzo trwałe. Zamyka się na taki jakby... zatrzask (?) - nie wiem, jak Wam to określić. W każdym razie kiedy jest zamknięte, nie ma szans, by drobinki cienia wysypały nam się do kosmetyczki. Wielokrotnie zabierałam go ze sobą w podróże i zawsze znosił to wzorowo ;) Łatwo się otwiera, jest nieduże i wszędzie łatwo się zmieści.

Użytkowanie: Najważniejsze, co mam do powiedzenia na jego temat to fakt, że cień się nie kruszy i nie obsypuje. Ma to dla mnie ogromne znaczenie, bo noszę soczewki i wolałabym, aby drobinki cienia nie lądowały na moim oku. Łatwo się aplikuje. Ja zawsze nakładam go na bazę (używam bazy ArtDeco, której recenzję zamieściłam TUTAJ)- czekam aż baza wyschnie na powiekach i następnie delikatnie wklejam cień na powieki (tzn delikatnie wklepuję aplikatorem cień na powieki, nie rozcieram!). Cień jest niesamowicie wydajny (przy codziennym użytkowaniu jedno opakowanie starczy mi na ładnych parę miesięcy). Co ważne- ja używam cienia na sucho, jednak na opakowaniu znajduje się informacja, że można używać go na mokro- uzyskamy wtedy bardziej intensywny kolor.


Efekty: Cień jest bardzo trwały. Nawet bez bazy trzyma się na powiekach rewelacyjnie- nie gromadzi się w załamaniach i nie obsypuje. Nałożony na bazę wytrzymuje cały dzień - pod wieczór makijaż wygląda równie dobrze, jak zaraz po nałożeniu. W cieniu zawarte są maleńkie, błyszczące drobinki- wystarczająco widoczne, by pięknie rozświetlić oko i nadać wyrazistości spojrzeniu, ale równocześnie na tyle małe, by makijaż zrobiony tym cieniem był delikatny, subtelny i nie wyglądał kiczowato (używałam kiedyś cienia innej firmy, w identycznym kolorze, jednak błyszczące drobinki były w tak duże, że czułam się strasznie z taką ilością brokatu na powiekach).

WAŻNE: Niestety nie mam już dołączonej do cienia ulotki, na której był pełny skład kosmetyku. Na odwrocie opakowania znajdziemy jednak informację, że cień nie zawiera parabenów, a pigment jest mineralny. Bourjois zawsze dba o dobry skład kosmetyków- między innymi właśnie dlatego uwielbiam tą firmę.

Dostępność: Wszystkie kosmetyki Bourjois kupuję w drogeriach Rossmann. Nie w każdej są one dostępne- trzeba szukać.


Cena: około 30zł (ja ostatnio upolowałam na promocji za 22zł)


Ogólna ocena: 6 (Nie mam mu nic do zarzucenia- świetny efekt, cena w miarę ok, dobry skład- zdecydowanie mój ulubiony- używam go już od roku i jestem bardzo zadowolona).










Wybaczcie słabą jakość zdjęcia


I to by było na tyle. Miałam się nie rozpisywać, a wyszło jak zwykle. Ale ten cień zasługuje na obszerną recenzję.
Hej!
Zacznę może od wspomnianego w tytule marudzenia, a raczej trzech spraw organizacyjnych.
Po pierwsze- moje rozdanie. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona Waszym zainteresowaniem. Już teraz wiem, że na pewno będzie jeszcze jedna nagroda. Jaka? Tego Wam nie zdradzę ;)
Przygotowałam też obrazek, który możecie wklejać u siebie na blogach czy na facebooku z linkiem do rozdania. To moje pierwsze rozdanie, nie mam jeszcze doświadczenia w tych sprawach, więc wybaczcie, że nie zrobiłam tego od razu.
Obrazek jest podlinkowany, więc jeśli ktoś jeszcze nie brał udziału w moim rozdaniu, może to zrobić poprzez kliknięcie w ten obrazek.



Kolejna sprawa to ACTA... Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem przerażona tą całą sytuacją... Nie wyobrażam sobie, jak będzie wyglądał Internet po wejściu w życie tej ustawy. Nagle większość użytkowników stanie się przestępcami? Jak dla mnie ta ustawa jest wyrazem bulu (celowo tak napisałam, to aluzja do pewnej osoby) pewnych grup w naszym kraju i na całym świecie spowodowanego tym, że Internet był jedyną sferą życia ludzi, nad którą nie mieli właściwie żadnej kontroli. Dlatego też, by wyrazić mój osobisty sprzeciw, rozgoryczenie i strach, zamieszczam ten oto obrazek. Może nic to nie da, bo kochany polski rząd już podpisał ACTA, ale ja przynajmniej będę mieć czyste sumienie. Obrazek jest zalinkowany, więc jeśli chcecie wiedzieć więcej o ACTA, klikać.



Trzecią i ostatnią sprawą z cyklu dzisiejszego marudzenia jest zaproszenie na bloga mojej koleżanki. Obrazek także zalinkowany, więc klikać. Znajdziecie tam głównie recenzje kosmetyków- tych znanych oraz tych mniej popularnych. Właścicielka bloga jest przesympatyczną osobą :)


Uf.... Teraz możemy przejść do tego, co tygryski lubią najbardziej, czyli recenzji kosmetycznych.
Dziś opowiem Wam troszkę o brązującym pudrze w kulkach firmy Glazel.
Przyznam szczerze, że do niedawna w ogóle nie znałam tej firmy. Dopiero kiedy zorganizowali akcję konkursową na Facebook'u, gdzie udało mi się wygrać kilka ich kosmetyków, dowiedziałam się, że Glazel istnieje.



Opakowanie: puder zamknięty jest w wygodnym opakowaniu- łatwo można nabrać trochę pudru na pędzelek, kuleczki nie wylatują z niego. Niestety jednak łatwo się rysuje, co widać na pierwszym zdjęciu. Ale nie jest to jakiś wielki problem. Ogólnie opakowanie jak najbardziej na plus.

Użytkowanie: Puder aplikuję na policzki dużym pędzlem widocznym na ostatnim zdjęciu. Wystarczy odrobina, by kości policzkowe były ładnie podkreślone, a cała twarz rozświetlona (bo puder zawiera błyszczące drobinki miki). Nakładam go na podkład - niestety po 2-3 godzinach właściwie już nie ma śladu pudru na twarzy. Kuleczki nie kruszą się za bardzo, a jednocześnie nie są zbyt twarde. Puder ma śliczny zapach. U mnie nie wywołał żadnych podrażnień ani nie spowodował zatykania się porów. Jest bardzo wydajny.

Dostępność: Szczerze powiedziawszy pojęcia bladego nie mam, gdzie można nabyć kosmetyki Glazel. Nie widziałam ich w żadnej z drogerii, w której robię zakupy (może wynika to z mojej ślepoty, a może ich tam po prostu nie było).

WAŻNE: Produkt nie był testowany na zwierzętach. Niestety w jego składzie znajdziemy parabeny...

Cena: Ciężko było znaleźć informację o cenie. Na jednej ze stron doszukałam się informacji o dystrybucji tych kosmetyków i tam w cenniku widniała cena 45zł.

Ogólna ocena: 4 - kosmetyk jest niezły, ale odejmuję punkty za parabeny, cenę i trwałość.




Pozdrawiam Was ciepło!
UWAGA!!!
Komentarze do tego posta zostały ukryte, by adresy mailowe Uczestników konkursu nie zostały wykorzystane przez rozsyłaczy spamu!!!

Hej!
Dosłownie przed chwilą był u mnie listonosz. Przyniósł mi pierwsze opakowanie produktu CeraNova z bratkiem firmy BioGarden. Produkt ten będę testować w ramach programu ambasadorskiego na fanpage BioGarden na facebook'u. Jestem bardzo szczęśliwa, że wybrano mnie na Ambasadorkę BioGarden, ponieważ mam straszne problemy z cerą i mam nadzieję, że CeraNova rzeczywiście mi pomoże :) Na bieżąco będę Was informować o przebiegu kuracji. Dziś zaczynam. Właśnie wzięłam pierwszą tabletkę. Pokażę Wam opakowanie, wielkość tabletek i opowiem conieco o moich pierwszych wrażeniach :)
Ale, ale...! Czytajcie ten post wytrwale do końca, bo po relacji z zażywania CeraNova czeka na Was mała niespodzianka :)


 Moja mama stwierdziła, że opakowanie jest śliczne i od razu rzuca się w oczy ;) Moim zdaniem budzi pozytywne skojarzenia- preparat jest przeznaczony przede wszystkim dla osób młodych, bo to one zazwyczaj mają problem z nadmiernym łojotokiem i trądzikiem. A że takie osoby chcą się podobać płci przeciwnej, zrobią wszystko, by tych problemów się pozbyć (i mieć gładką cerę jak pani na opakowaniu, by wszyscy faceci oglądali się za nami jak ten młodzieniec w czarnej bluzie). Ogólnie opakowanie na plus moim zdaniem ;)


Jak widać na powyższych zdjęciach- na opakowaniu wszystko mamy dokładnie wyjaśnione. Plusem są niewielkie tabletki. Dla mnie jest to szczególnie ważne, ponieważ mam takie problemy z przełykaniem, że nawet zwykłe kapsułki to dla mnie horror. Tabletki CeraNova są odrobinę mniejsze niż zwykły Ibuprom. Szkoda tylko, że nie są powlekane... Ale ja je rozgryzam- smak mają nienajgorszy, ziołowy. Zobaczymy, jak będą działać ;)

A teraz obiecana niespodzianka... pierwsze blogowe ROZDANIE! ;)
Czyli to, co Tygryski lubią najbardziej ;)
Rozdanie to organizuję sama. Będą 3 nagrody. A co zrobić, by wziąć w nim udział?

1. WARUNEK KONIECZNY: ZOSTAŃ PUBLICZNYM OBSERWATOREM MOJEGO BLOGA (1 los)
2. Niekoniecznie: Umieść informację o rozdaniu na swoim blogu
     a) w notce (2 losy)
     b) w pasku bocznym lub w zakładce o rozdaniach (1 los)
3. Niekoniecznie: Umieść informację o rozdaniu na facebooku- link do tej notki z informacją, że trwa rozdanie (post musi być publiczny, bym mogła go zobaczyć) (2 losy)
4. WARUNEK KONIECZNY: Dodaj komentarz pod tą notką. Napisz nazwę miejscowości w której mieszkasz i MAIL.

Jak ma wyglądać komentarz?
Obserwuję bloga jako: .....
Mieszkam w: .... (nazwa miejscowości, gdzie wyślę nagrodę w razie wygranej)
Mail... (cobym mogła się z Tobą skontaktować w razie wygranej)
Info na moim blogu: a) w notce - link
                                b) w zakładce/pasku bocznym - link
Info na facebooku: link do profilu



Mam nadzieję, że wszystko jasne ;) W razie wątpliwości- piszcie :)
Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń wylosuję 3 osoby. Jak będę losować? Np. jeśli Jan Kowalski jest obserwatorem, do miseczki wpadnie jedna karteczka z jego imieniem i nazwiskiem. Jeśli spełni dodatkowe warunki, tych karteczek z jego imieniem i nazwiskiem będzie odpowiednio więcej (czyli np. jeśli jest obserwatorem i doda notkę na swoim blogu, będzie miał aż 3 karteczki). Można spełnić wszystkie warunki, a można tylko jeden- to zależy od Was :)

ROZDANIE ZAMKNIĘTE!!!

UWAGA!!!
Komentarze do tego posta zostały ukryte, by adresy mailowe Uczestników konkursu nie zostały wykorzystane przez rozsyłaczy spamu!!!
Witajcie.
Wczoraj wspominałam Wam o pewnym artykule, który znalazłam na portalu Onet. Artykuł przedstawiał wyniki najnowszych badań dotyczących parabenów- popularnych obecnie środków konserwujących zawartych w kosmetykach i jedzeniu. Od niedawna trwa dyskusja na temat ich szkodliwości.
Ja chciałabym Wam dziś tylko wstępnie przybliżyć temat, nie zajmę żadnego stanowiska w tej sprawie, bo przyznam szczerze, że zupełnie nie wiem, co myśleć...

Wikipedia podaje, że parabeny to "estry kwasu p-hydroksybenzoesowego o działaniu bakteriobójczym i grzybobójczym; stosowane jako środki konserwujące leków i kosmetyków; mogą być przyczyną uczuleń."
Inaczej zwane nipaginami. Na etykietkach kosmetyków występują pod takimi nazwami jak propyl, butyl, metyloparaben, etyloparaben, propyl paraben, itp. Po prawej stronie ich wzór strukturalny (źródło: Wikipedia).

Parabeny są stosunkowo tanie, skuteczne i biodegradowalne. Dlaczego więc są tak szeroko krytykowane?

Przeglądając przeróżne artykuły w Internecie na ten temat spotkałam się z dwoma liniami krytyki. Pierwsza z nich mówi, że parabeny nie kumulują się w organizmie i w łatwy sposób są z niego usuwane, dlatego stosowanie ich jako środków konserwujących w żywności czy lekach jest niegroźne. O wiele gorsze konsekwencje może mieć jednak stosowanie parabenów bezpośrednio na skórę. Wyczytałam, że substancje te mają działanie silnie drażniące, wywołujące alergie, które skutkować mogą nawet zapaleniem skóry, podrażnieniami i zmianami skórnymi. Dlatego powinniśmy wystrzegać się parabenów (zwłaszcza w kosmetykach dla dzieci, bo jak wiadomo- dziecięca skóra jest o wiele bardziej delikatna i podatna na wszelkie podrażnienia!). Z tą linią krytyki możecie się zapoznać na przykład na tej stronie: "Stop parabenom!"

Druga linia krytyki jest o wiele bardziej przerażająca. O ile podrażnienia jeszcze jesteśmy w stanie znieść i jakoś sobie z nimi radzić (nie wszystkie kosmetyki zawierające parabeny działają na nas podrażniająco...), o tyle rak piersi to argument, z którym raczej nie da się dyskutować... Wczorajszy artykuł na Onecie (KLIK) podaje wnioski z najnowszych badań, z których wynika, że w większości próbek nowotworu piersi wykryto benzen należący do grupy parabenów... A to oznaczałoby, że te substancje mogą gromadzić się w organizmie i sprzyjać powstawaniu nowotworów (parabeny są przez organizm odbierane jak hormony kobiece, a ich nadmiar zwiększa ryzyko zachorowania na raka). Taki skutek byłby o wiele groźniejszy niż podrażnienie skóry- tym bardziej dlatego, że nie możemy tego w żaden sposób sprawdzić, ile parabenów nagromadziło się w naszym ciele i czy przez to jesteśmy bardziej narażeni na raka.

Co z tym fantem zrobić?
Ja wczoraj sporo myślałam o parabenach. Sądziłam, że są one obecne tylko w kosmetykach słabej jakości, tanich, robionych masowo "na odwal się". Dzisiaj rano spędziłam trochę czasu w łazience z maską do włosów na głowie i z nudów zaczęłam przeglądać etykietki moich kosmetyków. Przeraziłam się, bo na większości z nich widniała nazwa metyloparaben, etyloparaben czy propylparaben- albo wszystkie trzy naraz... Zaczęłam panikować, jednak po chwili się opanowałam. Nie wyrzucę przecież 80% moich kosmetyków do śmieci. Oczywiście po skończeniu kosmetyków z parabenami mogłabym kupić sobie naturalne, bez zawartości tych szkodliwych związków, jednak wiadomo, że kosmetyki organiczne i naturalne są o wiele, wiele droższe niż te drogeryjne. Przyznam szczerze, że nie stać mnie na to, by kupować sobie szampon po 60zł i resztę kosmetyków w podobnej albo jeszcze wyższej cenie...

A może jednak nie jest tak źle?
Po odkryciu parabenów w moich kosmetykach jeszcze raz wnikliwie przeczytałam wczorajszy onetowy artykuł. Ostatni akapit znacznie mnie uspokoił:
"Producenci kosmetyków podkreślają, że stężenie stosowanych przez branżę związków benzenu, po które sięga się w trosce o świeżość wyrobów, utrzymywane jest na niskim i bezpiecznym poziomie. Amerykański Urząd ds. Leków (US Food and Drug Administration) uznał obawy za chybione, podkreślając, że związki benzenu oddziałują na organizm ponad 100 tys. razy słabiej niż wytwarzane w sposób naturalny hormony."
Poza tym... skoro parabeny są odbierane przez organizm ludzki jako hormony kobiece, to dlaczego mężczyźni stosujący kosmetyki z parabenami i jedzący jedzenie konserwowane parabenami nie mają z tego powodu jakiś zaburzeń? Gdyby parabeny znacznie zwiększały poziom hormonów kobiecych prawdopodobnie wszyscy byśmy to zauważyli w wynikach swoich badań i w samopoczuciu...

Wnioski
Uznałam, że na chwilę obecną nie ma możliwości całkowitego wyeliminowania parabenów ze swojego życia. Nie zacznę nagle wydawać fortuny na kosmetyki wyłącznie organiczne, a tym bardziej nie mogę kupować wyłącznie naturalnych, ekologicznych produktów żywnościowych, bo wszystko w sklepie z naturalną żywnością jest 5 razy droższe niż w innych sklepach, a ja milionerką nie jestem (jeszcze :P). Będę starała się ograniczyć ilość kosmetyków z parabenami w składzie i gdy tylko to możliwe- wybiorę produkty bez tych związków chemicznych. Publikując recenzje tutaj będę też zwracała na parabeny baczną uwagę :)







Piszcie, co Wy sądzicie o parabenach i czy dokładnie analizujecie skład kosmetyków przed zakupem?
Witojcie. Dziś mam bardzo dobry dzień, a mimo to postanowiłam trochę ponarzekać na jeden z moich najnowszych nabytków. A narzekać będę na peeling drobnoziarnisty do twarzy z koenzymem Q10 + R od Eveline ;)



Opakowanie: Peeling sprzedawany jest w pojedynczych małych saszetkach. Lubię takie opakowania, bo pozwalają mi wypróbować kosmetyk przy niewielkich nakładach finansowych- chronią mnie przed kupieniem dużego opakowania za większe pieniądze i wyrzucenie go na śmieci, jeśli by mi nie odpowiadał (wyrzucenie to przenośnia- nie mam zwyczaju wyrzucania kosmetyków- zawsze oddaję je komuś znajomemu czy bliskiemu jeśli uważam, że dla tej osoby kosmetyk może być odpowiedni). Tak więc opakowanie na plus. Łatwo się otwiera, nie trzeba się z nim szarpać. I co ważne- w opakowaniu jest naprawdę sporo tego peelingu! Ja miałam jedną taką saszetkę na 3 razy bez jakiegoś wielkiego oszczędzania. Naprawdę spore porcje dają ;)

Używanie: Peeling ma przyjemny, delikatny zapach. Niestety jest potwornie gęsty. Kiedy nabieram trochę na palec i chcę rozsmarować go na mokrej twarzy, nie chce się nawet rozsmarować- grudka peelingu ślizga się po skórze i muszę ją mocno docisnąć, żeby się rozsmarowała. Podczas masowania twarzy peelingiem, muszę od czasu do czasu pomoczyć dłonie, bo twarz szybko wysycha, a peeling wymaga naprawdę sporo wilgoci, by nie zamienił się w warstwę przypominającą wyjątkowo tłusty i ciężki krem. Podczas rozsmarowywania na twarzy da się odczuć, że ma w sobie dużo substancji nawilżających- z jednej strony jest to dobre, bo nie wysusza skóry- dla mnie jednak jest zbyt ciężki. Gdyby nie to, że po peelingu zawsze nakładam maseczkę i dopiero potem krem, musiałabym po peelingu myć twarz jeszcze raz żelem, bo moja skóra byłaby przetłuszczona.
Drobinki peelingu są odpowiedniej wielkości- skutecznie, ale delikatnie złuszczają naskórek i odświeżają cerę. Nie rozpuszczają się podczas używania peelingu, ale niestety bardzo ciężko je spłukać z twarzy. W ogóle peeling jest trudny do spłukania, bo zachowuje się na twarzy bardziej jak krem, do którego ktoś nasypał peelingujących drobinek. Ja właśnie miałam wrażenie, że smaruję twarz gęstym, ciężkim kremem z peelingującymi drobinkami. I bardzo trudno potem było mi spłukać peeling z twarzy...

Efekty: Skóra po peelingu jest delikatnie złuszczona, ale nie podrażniona. Ja z reguły wybierałam peelingi o grubszych granulkach, mocniej złuszczające, ale mimo to jestem zadowolona z efektu działania tego peelingu. Jedyny minus to zbyt silne nawilżanie, natłuszczanie twarzy- co w moim przypadku nie jest wskazane. Jednak jeśli ktoś potrzebuje takich efektów, to będzie zadowolony.

WAŻNE
: Produkt nie był testowany na zwierzętach, ale... jeśli wczytamy się dobrze w skład, zauważymy, że peeling zawiera parabeny...

Cena: 2,5zł za saszetkę. Kupione w osiedlowej drogerii.

Ocena: Jak dla mnie 2+ (byłoby 3, ale te parabeny jednak obniżają moją ocenę). Podkreślam, że jest to moja subiektywna ocena i odnosi się do tego, jakie skutki miało używanie kosmetyku na mojej skórze i w jaki sposób kosmetyk zaspokajał moje indywidualne potrzeby ;)



A oto wspomniane małe białe conieco- mój piesek, który wiernie pomagał mi w kosmetycznej sesji zdjęciowej, którą dziś sobie zafundowałam (robiłam zdjęcia kosmetyków, których recenzje pojawią się w najbliższym czasie, bo niektóre już zbliżają się do dna, a chciałam też pokazać kolor i konsystencję... zresztą sami się przekonacie niebawem).


A już niebawem (mam nadzieję) rozpoczęcie kilkumiesięcznego programu leczenia mojej styranej trądzikiem skóry- pochwalę się Wam, że zostałam Ambasadorką produktu CeraNova z bratkiem- jest to suplement diety, który oczyszcza organizm i leczy trądzik. Jeszcze w styczniu mam dostać pierwsze opakowanie produktu i rozpocznie się wielkie testowanie :) Niebawem napiszę o CeraNova trochę więcej ;)

Zdjęcie z apteki internetowej Apteka Galen


A tymczasem zachęcam do komentowania i pisania, jakie są Wasze ulubione peelingi? A może macie jakieś sugestie co do prowadzenia mojego bloga, recenzji itp?
Pozdrawiam! Dziękuję każdemu czytającemu i kochanym obserwatorom! :*

P.S. Tak a propos parabenów - właśnie dziś na Onecie znalazłam artykuł o tych związkach chemicznych. Myślę, że warto się z nim zapoznać. Nawet jeśli parabeny nie są aż tak szkodliwe, jak twierdzą naukowcy, to chyba lepiej dmuchać na zimne i unikach kosmetyków z parabenami w składzie. A oto link do artykułu:
http://zdrowie.onet.pl/zycie-i-zdrowie/niebezpieczne-zwiazki,1,5000016,artykul.html
Witam wszystkich czytelników, których pewnie jest tutaj cała masa (ach, ta autoironia). Pewnie jeszcze nie zdążyliście przeczytać wczorajszego posta, a ja już dowalam kolejnym. No cóż, skoro mam taki zapał do pisania tego bloga, to chcę to jak najbardziej wykorzystać, bo znając siebie samą przewiduję, że zapas chęci do pisania może się skończyć równie szybko, jak się zaczął.
W każdym razie dzisiaj mamy blue monday. Jak Wasze samopoczucie? Odczuwacie dziś jakiś wybitnie wielki poniedziałkowy dół?
Przyznam, że mnie poniedziałkowe zniechęcenie już przeszło- dobra kawa o poranku, zmarznięcie w oczekiwaniu na autobus- to mnie budzi i sprawia, że mam siłę jakoś doczołgać się do kolejnego weekendu :)

Ale nie o tym chciałam pisać...
Dziś przedstawię Wam mydełko z naturalnej oliwy extra virgine od firmy Idea Toscana z serii Prima Spremitura. Zestaw 3 mydeł i próbki innych organicznych kosmetyków wygrałam dość dawno temu (o ile mnie pamięć nie myli- w październiku) w konkursie zorganizowanym przez polskiego dystrybutora tych kosmetyków. Kiedy dowiedziałam się o tym, że nagrodą są mydła oliwkowe, pożałowałam wysłania zgłoszenia. Parę lat temu ciocia przywiozła mi z Turcji mydło oliwkowe- śmierdziało tak okropnie, że nie byłam w stanie go używać. Tak też wyobrażałam sobie moją nagrodę... Kiedy jednak listonosz przyniósł mi konkursową przesyłkę, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Kosmetyki od Idea Toscana pachniały już przez kopertę! I to jak pachniały...


Opakowanie: mydełka pakowane są po 3 w piękne i bardzo poręczne pudełeczko. Dodatkowo zamknięte są w specjalnym papierze, zaklejone naklejką- jak widać na zdjęciu.

Wygląd i zapach: Mydełko prezentuje się bardzo elegancko (co zresztą zobaczycie poniżej na zdjęciach). Ma ładny kolor- nie taki sztucznie biały, ale też nie zbyt ciemny (osobiście bardzo nie lubię, kiedy mydła naturalne mają taki ciemny, prawie brązowy kolor). Pachnie bardzo intensywnie. Po kilku dniach leżenia na mydelniczce zapach słabnie i czujemy go tylko wtedy, kiedy użyjemy mydełka. Zapach nie jest typowo oliwkowy- dla mnie to taka ziołowa, bardzo odświeżająca mieszanina.

Używanie mydła: Mydło pieni się całkiem nieźle- oczywiście nie tworzy gigantycznych ilości sztucznej piany, ale wystarczającą ilość. Jest bardzo wydajne- nie "topi się" pod wpływem wody zbyt szybko. Dobrze usuwa wszelkie zanieczyszczenia ze skóry- ja używałam go nawet do zmywania makijażu z twarzy i radził sobie świetnie.

Efekty: Po użyciu mydełka skóra jest o wiele mniej wysuszona niż po umyciu w zwykłym mydle. Nawet skóra na twarzy jest bardziej gładka, mniej podrażniona. Regularne używanie mydła wpływa na odpowiedni poziom nawilżenia skóry- tzn skóra na dłoniach się nie wysusza, a skóra twarzy nie przetłuszcza. Używanie tego mydła daje mi komfort pielęgnowania mojej skóry czymś, co jest w pełni naturalne- i to mnie bardzo cieszy, bo po tej całej kosmetycznej chemii skóra potrzebuje odpoczynku i naturalnej pielęgnacji.

WAŻNE!!! Kosmetyki Idea Toscana nie zawierają SLS (detergent o stwierdzonym drażniącym działaniu na skórę), PARABENÓW (toksycznych substancji działających bardzo negatywnie na skórę), SILIKONU (może powodować podrażnienia), IZOTIAZOLIN (często są przyczyną alergii), SZTUCZNYCH BARWNIKÓW i ZAPACHÓW. Są tak łagodne i dostosowane do potrzeb skóry, że producenci zapewniają, że można stosować je nawet na delikatnej skórze dziecka :) Co ważne, Prima Spremitura nie testuje kosmetyków na zwierzętach.

Cena: około 30zł za 3 mydełka (każde po 100g)- na jednym ze zdjęć poniżej pokazałam, jak wygląda mydełko w stosunku do zakrętki Tymbarka, żebyście mieli jakiś punkt odniesienia.

Ocena: moim zdaniem mydełka są rewelacyjne- zasługują na 5+ :)







I jeszcze obiecana mała zapowiedź- na zdjęciu poniżej uwieczniłam mnóstwo ciekawych materiałów dotyczących kosmetyków i suplementów diety z kolagenem firmy COLWAY, których dystrybucją w Polsce zajmuje się LAGENKO. Jakiś czas temu dostałam od Lagenko próbki Kolagenu Platinum, kremu na noc i kremu na dzień. Oczywiście testowałam je na mojej mamie, ponieważ ja zmarszczkami się jeszcze nie martwię ;) Kosmetyki przyniosły wspaniały efekt, dlatego postanowiłam kupić cały zestaw dla mamy na urodziny :) Przesympatyczna Pani Diana Piech przysłała mi mnóstwo materiałów, w których mogę sobie wszystko o kolagenie poczytać. Jestem aktualnie zakręcona na punkcie kosmetyków z kolagenem, dlatego jeszcze pewnie nie raz będę Wam o nich pisać. Kiedy tylko zakupię prezent dla mamy i mama zacznie go używać, na pewno zdam Wam relację z kolagenowej kuracji :)




Pozdrawiam, trzymajcie się ciepło i nie dajcie się smutkowi- nawet w blue monday ;)
Witajcie,
weekend mam trochę zakręcony, stąd też tylko jedna notka się pojawia.
Chcę Wam dziś przedstawić kosmetyk, który gości w mojej kosmetyczce od października. Jest podbierany nagminnie przez moją siostrę, a pomimo to nie zużyłam jeszcze nawet połowy z niego.
Proszę Państwa, oto... BAZA POD CIENIE DO POWIEK ArtDeco.


Konsystencja: baza ma konsystencję gęstego balsamu z bardzo delikatnymi błyszczącymi drobinkami

Aplikacja: nakładam ją na powieki palcami. Już bardzo maleńka ilość wystarczy do pokrycia całej powieki (a wierzcie mi, że mam dość duże oczy i tym samym powieki też są spore :P). Po nałożeniu cienkiej warstwy czekam chwilę, aż baza wyschnie i na nią nakładam cień do powiek, a potem inne kosmetyki do oczu. Ważne jest to, że cień na bazę się wkleja, a nie rozsmarowuje (czyli delikatnie pędzelkiem lub gąbeczką wklepujemy cień na powiekę, a nie pocieramy)

Działanie: baza zdecydowanie zwiększa trwałość makijażu oka. Nałożony na nią cień utrzymuje się od rana do wieczora, a co ważne- nie gromadzi się w załamaniu powieki (wcześniej miałam z tym duży problem, a to wygląda bardzo nieestetycznie). Nawet tanie cienie zyskują dzięki tej bazie niesamowitą trwałość. Baza nie zmienia koloru cienia, ale delikatnie go podkreśla i wzmacnia. Wyrównuje kolor skóry na powiece i rozświetla oko (dzięki zawartości błyszczących drobinek), więc jeśli się uprzemy, taka baza może nawet zastąpić cień i być ładnym uzupełnieniem codziennego delikatnego makijażu. Dzięki niej nakładany cień mniej się obsypuje (co jest szczególnie ważne dla osób noszących soczewki kontaktowe).


Na zdjęciu widać, ile bazy zużyłam (razem z siostrą) od października. Używam jej codziennie, więc widać, że jest naprawdę bardzo wydajna.


Na powyższym zdjęciu widać, jak małe jest opakowanie bazy. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tą bazę, pomyślałam, że wystarczy mi może na miesiąc, bo to przecież takie maleństwo. A tu proszę- bardzo pozytywnie się zaskoczyłam.
Dodam jeszcze, że bazę kupiłam na Allegro. Za kosmetyk i przesyłkę zapłaciłam około 24zł. Cena naprawdę niewygórowana za kosmetyk świetnej jakości i mega wydajny.

Podsumowując- jest to moja pierwsza baza, więc nie wiem, czy jest jakaś szczególnie wyjątkowa, czy też nie. Mi w pełni odpowiada, nie podrażnia moich oczu i nie jest zbyt droga. Dlatego nie będę eksperymentować i w przyszłości pewnie kupię ją ponownie- o ile kiedyś zobaczę dno w tym opakowaniu (bo na razie wydaje mi się, że to pudełko bez dna- używam bazy, a ona się nie kończy xD). Polecam i daję ArtDeco w pełni zasłużone 5 za tą bazę.

Pozdrawiam wszystkich czytających i życzę Wam, byście dobrze wykorzystali ostatnie kilkanaście godzin weekendu ;)
No to jedziemy z koksem! Pierwszą sensowną notkę czas zacząć :)
Dzisiaj podzielę się z Wami moją opinią o dwóch podkładach z firmy Bourjois.

Ale najpierw chciałabym jeszcze podziękować pewnej osobie, której blog zainspirował mnie i ostatecznie przekonał do tego, że warto otworzyć coś swojego. Zapraszam, jeśli też poszukujecie inspiracji, albo po prostu chcecie poczytać i pooglądać coś fajnego ;)



Zacznę może od tego, że do marki Bourjois mam bardzo duże zaufanie- poza podkładami mam cień do powiek, róż do policzków oraz błyszczyk. W większości przypadków byłam po prostu zachwycona ich produktami.

Moja cera  jest bardzo dziwna- zaraz po umyciu wysusza się, a po paru godzinach zaczyna nadmiernie się tłuścić. Łatwo ją podrażnić, a skutki takiego podrażnienia są straszne- od razu robią się bolesne nadżerki. W dodatku mam mnóstwo przebarwień i blizn po trądziku. Dlatego znalezienie dla mnie idealnego podkładu to mission impossible. Musi być nawilżający, ale nie za tłusty, kryjący, ale nie zatykający porów. No i oczywiście bardzo delikatny. Kupowałam różne podkłady- zarówno te tanie i popularne, jak i te specjalistyczne i koszmarnie drogie, więc już troszkę doświadczenia w tym temacie mam ;)

Podzielę się z Wami moją opinią o podkładach:
1. Bourjois, Healthy Mix, Fond de Teint
2. Bourjois, Bio Detox, Organic Foundation


1.  Bourjois, Healthy Mix, Fond de Teint - jeśli z wyborem podkładu jest jak z wyborem męża, to przed Healthy Mix mogę paść na kolana i błagać "merry me!". Uwielbiam go! W pełni zaspokaja dziwne, szalone potrzeby mojej skóry.
Zacznę może od opakowania- podkład zamknięty jest w pudełeczku z pompką- ale nie jest to zwyczajna pompka. Opakowanie ma jakby drugie dno, które podnosi się stopniowo przy każdym naciśnięciu pompki i dzięki temu podkład wypychany jest do góry- do ostatniej kropelki! Nie muszę się męczyć z przecinaniem opakowania, by wybrać resztki :) Poza tym cały czas widzę, ile podkładu już zużyłam, a ile jeszcze zostało. Na zdjęciu widzicie już puste opakowanie- to wspomniane "drugie dno" znajduje się na wysokości napisu Bourjois.
Podkład ten świetnie się rozprowadza i bardzo dobrze łączy ze skórą, dzięki czemu nie powstaje efekt maski i niewidoczne są miejsca, gdzie podkład się kończy na skórze. Jest mocno nasycony pigmentem, dzięki czemu silnie kryje niedoskonałości, ale jednocześnie ma lekką konsystencję i nie zatyka porów. Plusem jest również przyjemny zapach.
Po kilku godzinach na skórze podkład odrobinę się ściera, ale nie aż tak bardzo, bym miała powód do narzekania. Kiedy moja skóra zaczyna trochę się tłuścić, podkład nie spływa i nie waży się na twarzy. Przez cały dzień ładnie rozświetla cerę. I co ważne- jest delikatny, nie powoduje podrażnień. Łatwo poddaje się demakijażowi (zmywam go po prostu żelem do mycia twarzy i ciepłą wodą). Używałam go zarówno na lato jak i na zimę i byłam bardzo zadowolona.
Cena: ok. 60zł (na promocji można kupić za 30zł) - moim zdaniem wart każdej złotówki!
Ocena: 5+ (jako że jest to mój ulubiony podkład, jaki do tej pory udało mi się odkryć, przyznaję mu status mojego KWC)

2. Bourjois, Bio Detox, Organic Foundation - do zakupu tego podkładu skusiła mnie promocja w sklepie oraz myśl, że wszystkie kupowane przeze mnie dotychczas produkty Bourjois sprawdzały się znakomicie. No cóż... Wyjątek potwierdza regułę...
Minusem jest już opakowanie- ten podkład zamknięto w szklanym pojemniczku, który niestety nie jest wyposażony w taką genialną pompkę jak Healthy Mix. Nie miałam okazji sprawdzić, jak idzie wydobywanie resztek tego podkładu, dlatego że zupełnie nie nadaje się do mojej cery. Problem zaczął się już przy pierwszym wyciśnięciu go na palec- sam zapach jest okropny! Wydaje mi się, że jego zapach miał się kojarzyć z czymś naturalnym, zielonym, ekologicznym... wyszło tragicznie. Ale nie zraziłam się tym i nałożyłam go na twarz... Podkład w ogóle nie daje się rozsmarować- pozostawia brzydkie, nieestetyczne smugi na skórze, a kiedy próbuję lepiej go rozetrzeć, zaczyna się rolować i zupełnie schodzić z twarzy... Nigdy w życiu się z czymś takim nie spotkałam. Próbowałam różnych sposób- baza pod makijaż, więcej kremu, mniej kremu- nic nie pomogło, efekt zawsze był taki sam. Podkład zabrałam ze sobą na kilkudniowy wyjazd, więc byłam na niego skazana- nakładałam go dużo, by ukryć smugi, a to dawało efekt sztucznie zmatowionej maski. Po paru dniach zaczęły się też pojawiać podrażnienia od wysuszania skóry. Dlatego też po kilku użyciach Bio Detox wylądował w najgłębszym kącie szuflady i raczej już stamtąd nie wyjdzie- chyba że do kosza na śmieci! To nie jest podkład dla mnie.
Cena - 60zł (w promocji można kupić za 30zł) chociaż ja nawet złotówki bym za niego nie dała.
Ocena: +1 (w moim przypadku zupełnie się nie sprawdził - plus jedynie za naturalne składniki)



Podsumowując- nadal uważam Bourjois za świetną firmę i polecam z czystym sercem ich kosmetyki. Wiadomo jednak, że to, co dla mnie jest świetne, innemu może nie przypaść do gustu.
Dlatego też zachęcam Was do wyrażania opinii w komentarzach- jaki jest Wasz ulubiony podkład? Czy zetknęliście się z kosmetykami Bourjois i jakie macie o nich zdanie?

 I jeszcze jedno- KONKURSIDŁO u Tanecznych Dusz!



pozdrawiam Was ciepło
Kasia
Kiedy planowałam założenie tego bloga, miałam miliardy genialnych pomysłów na pierwszą notkę. Oczywiście wszystkie wyparowały z głowy, kiedy zaczęły być potrzebne. Dlatego nie będzie oryginalnego, fajnego powitania.
Powiem po prostu- WITAJCIE!

Mam na imię Kasia. Jestem studentką, fanką dobrych kosmetyków, pięknych rzeczy, ciekawych książek, wspaniałych miejsc i przede wszystkim inteligentnych ludzi. Tyle wiedzy o mnie na razie Wam wystarczy. Z czasem oczywiście dowiecie się więcej, być może będzie też szansa na zapytanie mnie o to i owo.

Po co mi blog i co to będzie za miejsce w sieci? Otóż zakładam tego bloga, bo brakuje mi miejsca na nieskrępowaną pisaninę i dzielenie się z ludźmi opiniami o różnych rzeczach.
Co tu znajdziecie? Będzie to blog o wszystkim i o niczym. Przede wszystkim mam zamiar publikować tutaj moje subiektywne opinie o kosmetykach, informacje o ciekawych wydarzeniach, troszkę fotek i dużo mojej gadaniny. Marzy mi się, by kiedyś Keep calm and be beatiful było miejscem na dyskusję, wymianę doświadczeń (kosmetycznych i nie tylko)- krótko mówiąc miejscem, do którego chętnie się zagląda. Początkowo to przede wszystkim ja będę pisać do Was, jednak moją ambicją jest, byście kiedyś to Wy zaczęli tego bloga współtworzyć poprzez liczne komentarze i angażowanie się w życie bloga.Mam nadzieję, że będziecie mieli o Keep calm and be beatiful jakieś zdanie (dobre albo złe- ważne, żeby było jakieś) i zechcecie go wyrażać w komentarzach.

Tymczasem pozdrawiam i życzę Wam dobrej nocy (wyśpijcie się dziś za mnie).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...