Piotr Szczepanik śpiewał:

"Kochać, jak to łatwo powiedzieć.
 Kochać, to nie pytać o nic."

No chyba, że o cenę.
Można kochać, ale o cenę spytać trzeba. Tym bardziej, kiedy cena jest wysoka i w różanej miłości stanowi jedyny, aczkolwiek dość mocno kłujący kolec...

Moją różaną miłością został ostatnio Różany Piling do ust PAT&RUB. Nie bez powodu w 2012 roku nagrodzono go tytułem "Najlepsze dla Urody".



Co to w ogóle jest ten piling?
Piling do ust PAT&RUB to mieszanka cukru brzozowego- ksylitolu (który ma znacznie niższy indeks glikemiczny niż tradycyjny cukier, działa też przeciwpróchniczo) oraz naturalnych olejów - migdałowego i mango, wyciągu z nawrotu lekarskiego i olejku różanego (który ma podobno fenomenalne działanie przeciwstarzeniowe). Całość jest super, bo eko - peeling z ust można (a nawet należy) zlizywać ;)




Co nam daje taki piling?
Cukier jest moim zdaniem najlepszy do złuszczania ust - jest wystarczająco ostry i odpowiednio duży, a zarazem delikatny, bo po chwili się rozpuszcza. Piling pozwala zatem na skuteczne złuszczenie warg. Jednocześnie zawarte w nim oleje nawilżają usta (efekt nawilżenia nie jest jednak na tyle silny, bym odmówiła sobie po zabiegu peelingowania nałożenia czegoś typowo nawilżającego - z reguły wybieram błyszczyk różany PAT&RUB - choć teoretycznie to kosmetyk kolorowy, skład ma lepszy niż niejeden pielęgnacyjny z innych firm...).
Codzienne peelingowanie warg tym specyfikiem sprawia, że usta przez cały dzień są gładkie. Zapominam o suchych skórkach i bez obaw noszę pomadki w intensywnych kolorach.
Poza tym jest mega wydajny, ma piękny, różany zapach i... cudowny, słodki smak ;)


Żeby nie grzebać paluchami w słoiczku, używam szpatułki.

Załączam Wam jeszcze dokładny skład:

INCI: Xylitol, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Mangifera Indica (Mango) Seed Oil, Lithospermum Officinale Root Extract, Octyldodecyl Myristate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Rose Oil, Linalool, Garaniol, Citronellol, Citral.



Czy to aby konieczne?
Piling jest fajny, nie da się ukryć. Ale czy wart jest swojej ceny (39zł za 25ml). Moim zdaniem nie. Rozumiem, że to kosmetyk w 100% naturalny, że składniki są najwyższej jakości, ale ja osobiście wolę zainwestować te 4 dyszki w dobry balsam do ust, a wargi peelingować zwykłym cukrem z cukierniczki. Efekt jest na tyle zbliżony, że nie widzę sensu przepłacania. Ok, zwykły cukier nie działa przeciwpróchniczo, nie pachnie różami, nie nawilża ust. Ale kosztuje 3,50zł za 1kg, a nie 40zł za 25ml. W sumie mogę sobie kupić sam ksylitol, domieszać do niego odrobinę olejku i też będzie ok, a znacznie taniej.




Ocena: 4/6 (Gdybym miała oceniać wyłącznie właściwości i efekty działania tego kosmetyku, bez wahania dałabym mu 6. Biorąc jednak pod uwagę cenę i fakt, że dla mnie to jednak jedynie kosmetyczny gadżet, a nie produkt pierwszej potrzeby, obniżam mu punkty do 4. Czy kupię go ponownie? Nie wiem. Bardzo go polubiłam, ale do zakupu kolejnego opakowania przekonałaby mnie jedynie jakaś super hiper promocja.)



Peelingujecie usta?
Ja dawniej bardzo lubiłam masować wargi szczoteczką do zębów, a następnie nakładać na nie grubą warstwę miodu (oczywiście niedługo trzymałam tą miodową maseczkę, bo nie mogłam się oprzeć przed zlizywaniem jej) - efekty też były świetne.
Zdradźcie mi Wasze sposoby na zadbane, nawilżone usta :)


Ostatnio na brak kosmetyków nie narzekam, ale zawsze znajdzie się coś, co trzeba kupić. Tym razem do koszyka wpadły same potrzebne rzeczy. Dwie - znane mi od jakiegoś czasu i sprawdzone przez długotrwałe stosowanie - zaskoczyły mnie nową szatą graficzną. Czy tylko opakowanie się zmieniło?
Zapraszam na notkę :)


Pewnego dnia naszło mnie na wstąpienie do drogerii Jaśmin. Zawsze mi tam było nie po drodze, mijałam ją, patrząc na różowy szyld z okna autobusu. Okazało się, że to był ogromny błąd - drogeria Jaśmin oferuje świetne kosmetyki w bardzo korzystnych cenach.
Znalazłam tam takie marki jak Lumene, kolorówka MIYO, BingoSpa, Maestro, Celia, Gosh, a niedawno trafiły tam również rosyjskie specjały (między innymi kosmetyki do włosów Babuszki Agafii).
I co najważniejsze - mają miłą i fachową obsługę! Pierwszy raz od wielu lat w drogerii innej niż Sephora i Douglas zdarzyło mi się, by ekspedientka podeszła do mnie i spytała, czy może mi w czymś pomóc. Co więcej - rzeczywiście pomogła! Widząc, że kieruję mój wzrok na półkę z rosyjskimi maskami, od razu wyjaśniła, że ta jest od Babuszki Agafii, że drożdżowa, że hit internetu, że pachnie ciasteczkami, a że jakaś inna bardziej gęsta, też dobra, intensywniejsza w działaniu. Wiedziała takie rzeczy! Wreszcie ktoś wpadł na to, by w drogerii zatrudnić kompetentną osobę.
Poza tym przy zakupach za ok. 60zł dostałam próbkę i długopis-reklamówkę. Miło :) Na brak długopisów i próbek nie narzekam, ale cieszy sam fakt takiego miłego traktowania klienta, który kokosów nie zapłacił.




Poza tym w Rossmanie kupiłam mój ulubiony na lato podkład Under 20 (w nowym opakowaniu), sprawdzony tusz do brwi Wibo (też w nowym opakowaniu) oraz bibułki matujące Wibo, których (z przyczyn niewyjaśnionych) nie uwieczniłam na zdjęciu. Musicie mi wybaczyć ;)












Udało mi się dorwać Baleę - tym razem wybrałam szampon o pięknym, orzeźwiającym zapachu i odżywkę z serii profesjonalnej. Fajna jest, ale strasznie brudzi na brązowo. Chyba jednak wolę te zwykłe - mango + aloes albo figa + perła




Jak Wam idzie kupowanie/oszczędzanie? W te wakacje jesteście raczej rozrzutne czy też wybieracie wyłącznie to, co jest Wam koniecznie potrzebne?
(ok, to może jest pytanie retoryczne :P)


Czas na recenzję balsamu Cztery Pory Roku - Ecodermine - Intensywnie nawilżający balsam do ciała z eco jabłkiem.
Kosmetyk produkowany jest przez PharmaCF - firmę z podkrakowskich Niepołomic. Nie wszystkie ich kosmetyki polubiłam, ale balsam Ecodermine zdecydowanie zasługuje na pochwałę (i lokalny patriotyzm nie ma z tym nic wspólnego :P).


Opakowanie: plastikowa buteleczka z wygodnym zamknięciem, umożliwiającym postawienie jej do góry dnem, by balsam mógł spływać. Napisy niestety szybko się ścierają, co widać na zdjęciach.


Stosowanie:
+/- Konsystencja - sprawia wrażenie niezbyt gęstej, jednak dość opornie się rozsmarowuje. Czuć, że balsam jest naprawdę treściwy.
+ Wchłanianie - mimo tłustej konsystencji, wchłania się bardzo szybko, pozostawiając na skórze nietłustą warstwę (przez niektórych określaną jako "tępą").
+ Zapach - piękny! Balsam pachnie dokładnie tak, jak świeżo rozkrojone, soczyste zielone jabłuszko.
+ Wydajność - standardowa, na kilkanaście aplikacji.


Efekty:
Głównym zadaniem balsamu jest intensywne nawilżanie - fakt, z tego zadania się wywiązuje. Moja skóra po aplikacji dostaje solidną dawkę nawilżenia, wręcz natłuszczenia (na szczęście bez zbędnej tłustej czy lepkiej warstwy na powierzchni skóry). Nawet moje skłonne do przesuszania łydki są gładkie, miękkie i wyraźnie odżywione. Posiadaczki skóry suchej będą z niego zadowolone.
U mnie balsam nie wywołał podrażnień, choć na Wizażu czytałam kilka wypowiedzi dziewczyn, u których spowodował wysypkę lub totalne przesuszenie skóry. U mnie nic takiego się nie wydarzyło, ale jeśli skusicie się na ten balsam, zróbcie sobie najpierw test alergiczny w jednym miejscu (tak zresztą powinno się robić z każdym nowym kosmetykiem, o czym ja nie zawsze pamiętam, ale ciiiiiii :P).




Skład: producent zaznaczył na zielono te składniki, które mają naturalne pochodzenie. Spośród 21 jedynie 3 nie są zielone (i to takie, które znajdują się już pod koniec składu). Jest więc naprawdę eko! Producent deklaruje, że aż 95% składników balsamu jest pochodzenia naturalnego. W składzie nie znajdziemy parabenów, silikonów, PEG-ów, sztucznych barwników i oleju mineralnego/parafiny.

INCI: Aqua, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Glyceryl Stearate SE, Caprylic / Capric Triglyceride, Helianthus Annuus Seed Oil, Isononyl Isononanoate, Butyrospermum Parkii Butter, Xanthan Gum, Ecodermine (Lactitol, Xylitol), Pyrus Malus Fruit Extract, Euterpe Oleracea Fruit Extract, Phenoxyathanol, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Parfum, Tocopheryl Acetate, Benzyl Salicylate, Linalool, Hexyl Cinnamal.


Dostępność: przyznam szczerze, że nie zwróciłam uwagi na te balsamy... Może Wy widzieliście je na drogeryjnych półkach?
Cena: ok. 9zł za 250ml


Ocena: 5+/6 ("Tanio" i "ekologicznie" - jednak da się połączyć te dwie cechy w jednym kosmetyku. Jeśli do tego dorzucimy jeszcze "dobrze", wyjdzie nam balsam idealny - fajnie działający, niedrogi, o przyjaznym dla skóry składzie. Szukajcie, czytajcie składy, a nie mówcie, że nie stać Was na ekologiczną pielęgnację, bo jak widać eko może być tańsze niż niektóre drogeryjne kosmetyki o niekoniecznie fajnych składach.)



Znacie serię Cztery Pory Roku?
Jak widać - tanie nie zawsze znaczy złe. Polskie firmy czasem potrafią się postarać i zrobić coś naprawdę fajnego za niewielkie pieniądze.


Na dzisiaj mam dla Was cytat, z którym... nie wiem, czy się zgodzić, czy też nie...


 

Z jednej strony - gdyby coś nie było piękne, nie mogłoby nam się podobać, bo skąd wiedzielibyśmy, że właśnie to coś/ ten ktoś godny jest podziwu? Z drugiej jednak - jeśli coś by nam się nie podobało, nie mogłoby być piękne, bo czy może być piękno, którego nikt nie chce podziwiać?
Eh, to chyba zbyt filozoficzne rozważania jak na wakacyjny czas (jakby ktoś nie wiedział, jestem aktualnie na wakacjach :P).

Decyzję pozostawiam Wam - zgadzacie się ze św. Augustynem, czy jednak nie do końca?


Witajcie Kochani!

Przygotowałam dla Was dzisiaj moje pierwsze wrażenia na temat nowej maskary Oriflame - Master Curl Mascara. Kilka dni temu otrzymałam ją do wypróbowania i pomyślałam, że nie będę czekać, aż wyrobię sobie pełne zdanie o niej, bo być może ktoś z Was będzie chciał ją zamówić i nawet takie pierwsze wrażenia okażą się przydatne. Tusz jest dostępny w sprzedaży od 2 września.


Głównym zadaniem tuszu jest maksymalne i super długotrwałe podkręcenie rzęs (podobno ma utrzymywać się aż do 14 godzin). Przyznam, że radzi sobie z tym nieźle. Dodatkowo bardzo ładnie wydłuża i pogrubia rzęsy. Sprawia, że są one po prostu podkreślone. Nie pozostawia grudek, nie daje efektu pajęczych nóżek. Rzeczywiście rzęsy są jakby wygładzone. Efekt jest świetny!
Co ważne- tusz jest trwały - w ciągu dnia nie osypuje się, nie kruszy, nie odbija na powiece.


Ma dość mokrą konsystencję na początku - z czasem pewnie stanie się bardziej suchy.

Tutaj również użyłam tuszu Master Curl Mascara.

Szczoteczka jest typowa dla maskary podkręcającej - lekko wygięta, z tradycyjnego włosia. Moim zdaniem nabiera trochę za dużo tuszu, poza tym po wyjęciu jej z opakowania, zawsze na czubku zostaje spora ilość tuszu. Wycieram to o brzeg opakowania i niestety w tym miejscu tworzą się takie zwały przysychającego tuszu, co widać na zdjęciach poniżej.
Wracając jeszcze do szczoteczki - wydaje mi się, że ma tendencję do sklejania rzęs. Trzeba nią dobrze manewrować, by rzęsy wyglądały tak, jakbyśmy sobie tego życzyli.



Tusz można kupić za pośrednictwem konsultantek Oriflame (na pewno każdy z Was zna przynajmniej jedną ;P) za cenę 33zł za 8ml (aktualnie trwa promocja i tusz możecie upolować za 19,90zł).



Czy polecam?
TAK! W tym przedziale cenowym to aktualnie chyba najlepszy tusz, z jakim się spotkałam. Na moich rzęsach daje efekt bardzo zbliżony do Hypnose Doll Eyes Lancome (cena: ok. 140zł- jest różnica).


Wszystkie moje znajome konsultantki Oriflame zawsze zachwalały mi tusze tej firmy. Pamiętam, że nawet kiedyś jeden kupiłam i byłam całkiem zadowolona. Jak widać po Master Curl, firma podtrzymuje dobrą jakość maskar.

Tusz Master Curl promuje Anna Mucha. Raczej nie mamy co liczyć, że po jego aplikacji będziemy mieć rzęsy jak ona na zdjęciu promocyjnym. Wydaje mi się, że nawet sztuczne rzęsy mogą takiego efektu nie dać. Takie rzeczy to tylko PhotoShop ;)

Jesteście zainteresowane tuszem Oriflame Master Curl Mascara czy raczej nie przekonała Was moja pochlebna opinia?

Ciekawskich odsyłam też do Kosmetycznej Hedonistki, która u siebie pięknie pokazała efekt działania tej maskary - klikajcie TUTAJ.

Pozdrawiam :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...