Już od jakiegoś czasu czytałam same ochy i achy na temat nowych rozświetlaczy Wibo Diamond Illuminator, Lovely Gold Highlighter i Lovely Silver Highlighter. Na początku stwierdziłam, że mnie to nie rusza, bo przecież na co dzień nie używam rozświetlacza. Dziś, idąc do Rossmanna, doszłam jednak do wniosku, że trochę żal nie kupić dobrego kosmetyku za 5zł. I tak jakoś się złożyło, że ze sklepu wyszłam z trzema rozświetlaczami... Proszę, zostawcie to bez komentarza :P
W każdym razie będąc w sklepie wahałam się, który z trzech "drogocennych" (w końcu jeden złoty, drugi srebrny, trzeci diamentowy) kosmetyków kupić. W sklepowym świetle ciężko było dostrzec, który najlepiej będzie mi pasował. Zauważyłam, że nie tylko ja miałam taki problem. Pomyślałam, że przygotuję Wam małą ściągę ze swatchami wszystkich trzech rozświetlaczy, byście wiedzieli, który z nich warto kupić podczas promocji.



Pierwsza różnica między rozświetlaczem Wibo a tym od siostrzanej marki Lovely to opakowanie. Mi osobiście bardziej podoba się czarny klasyczny plastik Wibo, ale to naprawdę drobiazg. Rozświetlacz Wibo ma "klapkę", natomiast te z Lovely - nakrętki.
Co ciekawe, Diamond Illuminator z Wibo należy zużyć w ciągu 6 miesięcy od otwarcia, a Silver/Gold Highlighter z Lovely w ciągu 12 miesięcy.





Sądziłam, że rozświetlacze będą się różniły konsystencją i rzeczywiście jest drobna różnica. Cała trójka jest świetnie zmielona, delikatna, miałka, ale mam wrażenie, że Lovely są jakby odrobinę bardziej kremowe, a Wibo nieco bardziej suchy. Przynajmniej tak się zdaje, gdy dotykam ich powierzchni paluchem ;) W aplikacji jednak nie ma żadnej różnicy.





Efekt na skórze jest obłędny. Każdy z trzech rozświetlaczy tworzy na policzku przepiękną, lśniącą taflę - bez widocznych brokatowych drobinek, które mogłyby migrować po twarzy.
Silver Highlighter jest najchłodniejszy z całej trójki, ale nie tak chłodny jak na przykład benefitowy HighBeam. Gold Highlighter jest z kolei najcieplejszy i pięknie podkreśla ciepłą tonację cery. Diamond Illuminator to trochę taki dziwak - w pudełeczku przypomina Silvera, na skórze wygląda jak Gold, a dobrze roztarty na policzku stanowi połączenie jednego i drugiego koloru z Lovely i pasuje zarówno do ciepłej, jak i chłodnej tonacji cery. Cała trójka bardzo ładnie trzyma się na skórze.






Rozświetlacze kosztują niewiele nawet bez promocji (Wibo - 9,79zł, Lovely - 8,99zł), ale od dziś do wtorku kupicie je za 4,99zł (Wibo) i 4,59zł (Lovely). To naprawdę rewelacyjna cena za kosmetyki dające TAKI piękny efekt.






Przy okazji pochwalcie się, czy udało Wam się już coś upolować? A może nie rusza Was ten promocyjny szał? :)

P.S. Dziś nałożyłam na kości policzkowe Diamond Illuminator Wibo - zobaczcie, jaki piękny efekt subtelnego rozświetlenia daje. I nie zwracajcie uwagi na moją przesuszoną skórę - złuszczam się ;)



Blogerzy dzielą się na trzy grupy:
  • ci, którzy otwarcie przyznają się do zarabiania na blogu
  • ci, którzy słowem nie pisną o swoich ewentualnych zarobkach
  • ci, którzy blogowanie traktują wyłącznie jako hobby i nie przyjmują wynagrodzenia pieniężnego, współpracują co najwyżej barterowo
Większość na początku swojej blogowej kariery znajduje się w  trzeciej grupie - nie współpracują lub współpracują wyłącznie barterowo. I ja to w 100% rozumiem - dla mnie samej blog również stanowi hobby, a więc z założenia działalność niezarobkową, wykonywaną dla relaksu, ale ostatnio zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy to dobra droga. Doszłam do wniosku, że skoro wkładam w bloga sporo pracy i zaangażowania, zdarza się, że inwestuję w niego własne pieniądze (nieduże, bo nieduże, ale zawsze coś), skoro swoimi wpisami promuję firmy i marki, to dlaczego nie wziąć za to pieniędzy, tym bardziej wtedy, kiedy ktoś po prostu chce mi je dać?

http://reachblogger.pl/


Dużym krokiem ku zarobieniu pierwszych pieniędzy na blogu było dla mnie odkrycie portalu ReachBlogger. ReachBlogger to platforma umożliwiająca współpracę pomiędzy blogerami a zleceniodawcami czyli markami, które potrzebują promocji na blogach. Dlaczego tak bardzo mi się spodobała?

http://reachblogger.pl/
  1. Sama wybieram, które zlecenia mnie interesują, a które nie. Na ReachBlogger pojawiają się naprawdę ciekawe oferty, choć oczywiście można też trafić na takie kwiatki jak np. "napisz pozytywną recenzję butów, a w zamian za to dostaniesz rabat 10% na zakup tych butów w naszym sklepie". Ilość ofert stale rośnie, więc jest spora szansa, że każdy znajdzie coś, co go zainteresuje i co będzie pasowało do tematyki bloga.
  2. Sama decyduję, jaka stawka za dane zlecenie będzie dla mnie satysfakcjonująca. Zgłaszając się do zlecenia wpisuję proponowaną stawkę. W niektórych ofertach zaznaczone jest, że zleceniodawca życzy sobie oferty tylko do określonej kwoty (i oczywiście niektóre z tych kwot są śmieszne). Jeśli uważamy, że to za mało, po prostu się nie zgłaszamy. Przy wycenie musimy brać pod uwagę nasze statystyki.
  3. Wszystko odbywa się oficjalnie, przez specjalny system na stronie. Wymiana komentarzy między blogerem a zleceniodawcą możliwa jest tylko przez ReachBlogger.
  4. Nie ma obaw o to, że ktoś nas oszuka - zarówno zleceniodawca jak i bloger mogą czuć się bezpiecznie. Wszystko odbywa się na tej zasadzie, że zleceniodawca najpierw wpłaca określoną sumę na konto ReachBlogger jako depozyt do wykorzystania w serwisie. Dopiero gdy ktoś wykona zlecenie i zleceniodawca zaakceptuje tę pracę, portal ReachBlogger przekazuje pieniądze blogerowi. Jasne, sensowne i bezpieczne dla obu stron.
  5. Współpraca odbywa się legalnie, to znaczy z wynagrodzenia za wykonanie zleceń pobierane są podatki. Platforma oferuje dwie opcje rozliczania - faktura VAT, jeśli bloger prowadzi firmę, lub umowa o dzieło i rachunek (w momencie zlecenia wypłaty środków na nasze konto bankowe, portal generuje dokumenty, którą należy podpisać i odesłać). Dzięki temu każdy może legalnie zarobić na swojej blogowej działalności.
  6. Możemy wybierać różne formy współpracy z reklamodawcami - zlecenia mogą być wykonane w zamian za wynagrodzenie finansowe lub w rozliczeniu barterowym. Reklamodawca może zlecić wpis inspirowany  na blogu lub na którymś z blogowych profili na portalach społecznościowych.

http://reachblogger.pl/

Pieniądze za zlecenia nie wpływają od razu na nasze konto bankowe, tylko leżakują sobie na wirtualnym koncie na ReachBlogger. Przelew możemy zlecić dopiero, gdy uzbieramy co najmniej 50zł. Należy jednak brać pod uwagę, że portal pobiera niewielką prowizję od każdego naszego zlecenia.
Kiedy zlecimy wypłatę środków, zostanie wygenerowana umowa o dzieło i rachunek. Dokumenty znajdziemy na poczcie e-mail. Należy je podpisać i odesłać, a pieniądze zostaną przelane na nasze konto bankowe do 7 dni. Na konto wpłynie kwota okrojona o podatki - w końcu wszystko odbywa się zgodnie z prawem.

http://reachblogger.pl/


Wierzcie mi, że pierwsze zrobione na blogu pieniądze bardzo cieszą - nawet, jeśli nie jest to jakaś obłędna suma. I wreszcie można dodać hasztag #zahajszblogabaluj ;)
Chętnie poznam Wasze zdanie w tej kwestii - co sądzicie o zarabianiu na blogu? Może sami zarobiliście już na blogu pierwsze pieniądze? I jak Wam się podoba ReachBlogger?

Wiosna to chyba najlepszy czas na metamorfozę - ta myśl przyświecała twórcom kwietniowego ShinyBox'a przygotowanego we współpracy z portalem Vitalia. Soczyście zielone, optymistyczne pudełko przybyło do mnie wczoraj, a dziś mam zamiar pokazać Wam jego zawartość i podzielić się moimi pierwszymi wrażeniami.



W kwietniowym pudełku wszystkie kosmetyki okazały się być pełnowymiarowe. Poza sześcioma kosmetykami otrzymałam również saszetkę dietetycznego deseru od Prolavia i bon na 7-dniowy plan diety i ćwiczeń od Vitalii. Nigdy jeszcze nie korzystałam z takich programów, więc chętnie sprawdzę, jak to funkcjonuje. A wśród kosmetyków...




Theo Marvee - Caviariste Perlique Tonik do twarzy
Ten kosmetyk wywołał chyba największe zaskoczenie - każdy kojarzy tonik z czymś lejącym, przezroczystym i czystym jak woda. Tymczasem ten specyfik ma pół-żelową konsystencję, mętny biały kolor i błyszczące drobinki w środku... Bardzo mocno pachnie, ale przyjemnie wygładza skórę i redukuje uczucie ściągnięcia po myciu. Zobaczymy, jak sprawdzi się na dłuższą metę.





Biolaven Organic - Żel myjący do twarzy z olejem z pestek winogron i olejkiem lawendowym
Każdy już chyba słyszał o Biolaven - nowej marce Sylveco. Bardzo się cieszę, że mam możliwość wypróbować jeden z tych nowych produktów. Po pierwszym użyciu mogę powiedzieć, że mimo rzadkiej konsystencji żel dobrze się pieni, bardzo łagodnie myje i zachwyca winogronowym zapachem.





Glazel Visage - Kamuflaż Perfect Skin
Czytałam narzekania, że Shiny po raz kolejny serwuje nam kosmetyki Glazel. Ja nie narzekam - na przykład kredka do brwi tej marki (z sierpniowego ShinyBox'a) bardzo przypadła mi do gustu, więc chętnie wypróbowuję pozostałe produkty. Co do kamuflażu - nie mam niestety pojęcia, jaki to kolor, na oko wydaje się odrobinę za ciemny dla mnie. Nie robiłam jeszcze makijażu, więc na razie nie powiem Wam, jak się sprawdza.




Glazel Visage - Cień sypki G1
Wow! To dopiero coś! Cień co prawda nie powala pigmentacją, ale pozostawia na skórze nieziemski złoty blask. Oczami wyobraźni widzę go w jakimś letnim makijażu, w zestawieniu z moją opaloną na brązowo skórą. Myślę, że może sprawdzić się też jako rozświetlacz - w ten sposób mamy kosmetyk wielofunkcyjny, a wiadomo, jak jest to ważne, gdy wybieramy się na wakacje i musimy ograniczyć ilość zabranych ze sobą produktów.






Dove - Odżywczy żel pod prysznic Purely Pampering z mleczkiem kokosowym i płatkami jaśminu
Jak dla mnie Dove zawsze spoko. Uwielbiam ich kosmetyki. Żele z serii Purely Pampering znam nie od dziś i wiem, że świetnie służą mojej skórze. Zachwycają mnie też zapachami. Ten żel z mleczkiem kokosowym i płatkami jaśminu to po prostu uczta dla zmysłu powonienia!




Pharmacy Laboratories - Antyperspirant roll-on
Na opakowaniu znajdziemy informację, że jest to bloker, który możemy zastosować w rejonie pach, stóp i dłoni. Początkowo należy stosować go codziennie, potem 2-3 razy w tygodniu. Chętnie sprawdzę, czy rzeczywiście powstrzyma pocenie w tych newralgicznych miejscach. Nadchodzą ciepłe dni, więc ochrona przed przykrym zapachem jest jak najbardziej wskazana. Przyda się też, kiedy zacznę wykorzystywać swój bon na ćwiczenia od Vitalii.




Jestem bardzo zadowolona z zawartości kwietniowego pudełka. Cieszy mnie zwłaszcza obecność żelu Biolaven, cudownego złotego cienia Glazel oraz blokera od Pharmacy Laboratories. Żel Dove i tonik Theo Marvee też chętnie przygarnęłam.
A Wy co sądzicie?
Osoby leworęczne stanowią jedynie około 10% populacji. Jeszcze do niedawna w naszym społeczeństwie (i do dziś w niektórych społeczeństwach) leworęczność była piętnowana - bito dzieci linijką za pisanie lewą ręką, przezywano mańkutami. Obecnie nie jest to odbierane jako wada czy jakaś szczególna odmienność, powstaje nawet mnóstwo udogodnień dla osób posługujących się lewą ręką - specjalne artykuły szkolne i biurowe, myszki do komputerów, zabawki, przedmioty kuchenne. Wciąż jednak czekamy na szczotkę Tangle Teezer wyprofilowaną dla lewej dłoni. Pozostając w tym oczekiwaniu leworęczne włosomaniaczki muszą zadowolić się używaniem TT stworzonego z myślą o pozostałych 90% społeczeństwa. Jednak którą wersję wybrać?



Przyjęło się, że najlepszą alternatywą dla leworęcznych będzie kompaktowy Tangle Teezer, dlatego też po tę wersję sięgnęłam najpierw. Jak widać na zdjęciach - wersja kompaktowa jest już mocno zniszczona: mimo specjalnej ochronki ząbki są powyginane, wierzch szczotki porysowany. Mimo dokładnego czyszczenia, szczotka i ochronka wyglądają, jakby były niedomyte. Faktem jednak jest, że kompaktowy TT służył mi ładnych parę lat i nie oszczędzałam go za bardzo - nieraz wypadał mi z dłoni, poza tym nosiłam go w torebce z różnymi gratami, więc miał prawo się zniszczyć.



Szczotka sprawowała się naprawdę fantastycznie. Pamiętam, jak ze zwykłej plastikowej szczoty przerzuciłam się na TT - komfort czesania był nieporównywalnie większy. Zero szarpania, mniej ciągnięcia, włosy bardziej błyszczące. Przyszedł jednak dzień, kiedy postanowiłam sprawić sobie klasyczną wersję. Nie zdążyłam urzeczywistnić moich planów, bo nowiutki Tangle Teezer przyjechał do mnie z UK od Asi.



Teraz z perspektywy czasu widzę jednak, że kompaktowy TT jest zdecydowanie za mały - sprawdzi się, gdy jesteśmy poza domem i chcemy na szybko poprawić fryzurę. Gdy jednak mamy możliwość, lepiej użyć klasycznej wersji. Dlaczego? 
Klasyczny TT:
  • jest lżejszy
  • ma większą powierzchnię, więcej ząbków, więc rozczesuje włosy lepiej, szybciej i jeszcze bardziej nieinwazyjnie niż kompaktowa wersja
  • jest wodoodporny - to ma znaczenie, gdy czeszemy włosy po nałożeniu odżywki lub po prostu gdy chcemy umyć szczotkę - wersja kompaktowa nabiera wody, a potem moczy nam włosy, co mnie czasem doprowadzało do szału (nie po to suszyłam włosy, by moczyć je od szczotki).
  • wbrew pozorom klasyczny TT lepiej leży w dłoni, nawet lewej!


To jest właśnie dla mnie najważniejsze. Klasyczny Tangle Teezer leży w mojej dłoni o wiele wygodniej niż ten kompaktowy. Nie potrafię zliczyć, ile razy kompakt wypadał mi z dłoni podczas czesania. Z wersją klasyczną nie stało się to ani raz, a używam jej nieprzerwanie od lutego. Owszem, nie jest to szczotka wyprofilowana dla leworęcznego, ale kompakt też wcale nie leży w lewej dłoni tak idealnie, jak można by się spodziewać. Na minus klasycznej wersji TT można zaliczyć to, że łatwo się rysuje - po dwóch miesiącach na wierchu wyraźnie widać już rysy.



Podsumowując - moim zdaniem obie wersje TT są równie niedostosowane do lewej dłoni, ale mi osobiście wygodniej w dłoni leży klasyczny Tangle Teezer. Oczywiście kompaktu się nie pozbywam - noszę go non-stop w torebce, czas chyba jednak kupić nowy, bo te powyginane ząbki nie sprzyjają bezbolesnemu rozczesywaniu.



Są tu jakieś leworęczne włosomaniaczki? Chętnie dowiem się, którą wersję TT wybrałyście :)
A może także praworęczni dorzucą swój głos w dyskusji? :)

Za oknem rozkwita wiosna. Tymczasem patrząc na mój makijaż, można by wnioskować, że trwa właśnie upalne, słoneczne lato. A to wszystko za sprawą dwóch kosmetyków Nuxe - DD Crème Prodigieuse i Poudre Éclat Prodigieux.



Nuxe DD Crème Prodigieuse to nawilżający, koloryzujący i upiększający krem Daily Defense. Skierowany jest przede wszystkim do kobiet z wielkich miast, których cera szczególnie narażona jest na negatywny wpływ zanieczyszczeń powietrza. Jest rozwiązaniem dla tych pań, które lubią wielofunkcyjne produkty - DD Crème Prodigieuse działa nie tylko jak podkład/fluid, ale również gwarantuje nawilżenie do 8 godzin i ochronę UVA/UVB (posiada filtr SPF 30), a także otula skórę cudownym zapachem, takim samym jak kultowy olejek Nuxe Huile Prodigieuse. Bazuje na mineralnych pigmentach, a w składzie ma również takie dobroczynne substancje jak wyciąg z kwiatu nieśmiertelnika niebieskiego i witaminę E (o działaniu silnie antyoksydacyjnym), ekstrakt z orzechów shea (chroniący przed zanieczyszczeniami środowiska), roślinną glicerynę (o działaniu nawilżającym) oraz upiększający ekstrakt z białej herbaty. Dostępny jest w trzech odcieniach, które idealnie wtapiają się w cerę, więc z założenia DD Crème Prodigieuse powinien pasować każdej kobiecie. Znajdziecie go w dobrze zaopatrzonych aptekach w cenie ok. 80zł za 30ml.


DD Crème Prodigieuse ma dość gęstą konsystencję i ciężko się rozprowadza. Chyba niemożliwe jest nałożenie go w niewielkiej ilości - próbowałam i skończyło się plamami na skórze... Dobrze aplikuje się go gąbką typu "beauty blender". Wbrew pozorom naprawdę nieźle wtapia się w skórę, ale i tak uważam, że kolor przeznaczony dla jasnej karnacji jest o wiele za ciemny. Nawet dla mnie ten odcień jest zbyt mocny, a nie należę do bladziochów (Colorstay w odcieniu Buff jest dla mnie za jasny nawet zimą, gdy brak mi słońca). Na plus zaliczam jednak ładne, naturalne wykończenie, jakie zostawia na skórze - nie jest to nachalny blask a'la przetłuszczona skóra, nie jest to też płaski mat. Niestety po około godzinie moja skóra zaczyna się przetłuszczać i wtedy makijaż wymaga zmatowienia pudrem. DD Crème Prodigieuse całkiem ładnie kryje wszelkie niedoskonałości i ujednolica koloryt skóry. Przy cerze takiej jak moja z powodzeniem może zastąpić nie tylko podkład, ale i krem na dzień, bo nieźle nawilża skórę. Wrócę do niego w lecie, gdy uda mi się trochę opalić.



Drugi kosmetyk, który ostatnio mi służy to Nuxe Poudre Éclat Prodigieux czyli wielofunkcyjny puder brązujący w kompakcie. Jego zadaniem jest nadanie cerze zdrowego, promiennego wyglądu, podkreślenie opalenizny. Można stosować go na całą twarz, a nawet na dekolt, jednak ja ograniczyłam się do aplikowania go pod kości policzkowe. Muszę przyznać, że ten kosmetyk ma niesamowite wykończenie - z pozoru matowy zyskuje delikatny blask, kiedy tylko rozetrze się go na skórze. Nie jest to nachalny, brokatowy efekt: kosmetyk nie ma żadnych widocznych gołym okiem drobinek. Blask jest bardzo subtelny, może dzięki zawartości czegoś, co producent określa jako mikronizowane drobiny perłowe. Poza tym brązer naprawdę chroni skórę dzięki zawartości witaminy E, ceramidów i naturalnego bisabololu. Wydajność tego produktu to kolejny jego plus. Ja jestem w nim zakochana - odcień idealnie pasuje do tonacji mojej cery, a na naturalnej opaleniźnie będzie wyglądał pewnie jeszcze lepiej. Kosztuje około 100zł za 25g i dostępny jest w aptekach.




Poniżej widzicie makijaż wykonany przy pomocy obu kosmetyków. Chciałam, by imitował moją naturalną opaleniznę i przenosił mnie w czasie do ciepłych letnich dni.

Saute

DD Crème Prodigieuse solo

Pełny makijaż: Nuxe DD Crème Prodigieuse na całej twarzy i Nuxe Poudre Éclat Prodigieux pod kości policzkowe. Zarówno na tym jak i na powyższym zdjęciu NIE użyłam pudru matującego.

Marka Nuxe kojarzona jest głównie z kosmetykami pielęgnacyjnymi. Może jednak znacie również ich kosmetyki kolorowe?
Co sądzicie o duecie pokazanym w dzisiejszej notce?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...