Długo wahałam się nad zakupem mojego osobistego aparatu do fotografii natychmiastowej. Bo choć Instaxy w uroczych, pastelowych barwach ładnie wyglądają na Instagramie, przez wiele osób uważane są po prostu za zbędny gadżet. Ja przemyślałam wszystkie "za" i "przeciw" i... kupiłam.



Zacznę od tego, że fotografia natychmiastowa to nie tylko różowe i niebieskie Instaxy Mini. Fujifilm ma bogatszą, stale powiększającą się ofertę. Tego typu aparaty sprzedaje też klasyk fotografii natychmiastowej - Polaroid, którego znają zapewne jeszcze nasi rodzice. Ja od razu brałam pod uwagę tylko Insta Mini. Wygrały względy estetyczne, finansowe (chciałam niedrogi aparat) i kwestia dostępności wkładów.

Tym sposobem doszliśmy do pierwszego, dość dużego minusa fotografii natychmiastowej - ceny. Choć aparaty same w sobie do drogich nie należą (Instax Mini 8 kupicie już od około 250 zł), to po kieszeni uderzą nas wkłady. Za 10 zdjęć do Instax Mini zapłacimy około 35zł, więc jak łatwo obliczyć, jedno zdjęcie w formacie karty kredytowej to koszt 3,50 zł. Zdecydowanie taniej wyjdzie nas wywoływanie zdjęć w pocztówkowym formacie z aparatów cyfrowych czy nawet analogowych na kliszę.



Instax Mini to ładny gadżet - pastelowe kolory obudowy przyciągają wzrok, a producent dba o to, byśmy się nie znudzili, wypuszczając na rynek limitowane wersje - np. aparat inspirowany Minionkami.  Faktem jest jednak to, że taka urocza obudowa nie jest zbyt wytrzymała. Już pod ręką czuć, że plastik, z którego wykonano Instaxa, jest delikatny i wystarczy upadek nawet z małej wysokości, by aparat stał się zupełnie bezużyteczny. Łatwo się też obija, rysuje i brudzi. Ale jest na to rada - na Ebayu i Alliexpress znajdziemy mnóstwo niedrogich futerałów we wszystkich kolorach tęczy i wzorach, które tylko mogłyby nam przyjść do głowy.

Dlaczego więc zdecydowałam się na zakup Instaxa?
Przede wszystkim dlatego, że należę do pokolenia, które bardzo dobrze pamięta fotografię analogową. Z łezką w oku wspominam, jak jadąc na wakacje zabierało się ze sobą kliszę, potem z namaszczeniem pstrykało tyle zdjęć, na ile pozwoliła ilość klatek, a potem czekało do powrotu z wakacji, by u fotografa wywołać zdjęcia i zobaczyć wreszcie, jak wyszły. Nieraz okazywało się, że to prześwietlone, tamto trochę za ciemne, na jednym głupia mina, na drugim oczy zamknięte. I w tym był właśnie cały urok! Takie zdjęcia miały w sobie magię. I choć nie chciałabym wrócić do czasów, kiedy nie mogłam podglądnąć efektu dosłownie w sekundę po naciśnięciu przycisku spustu migawki, współczesna fotografia natychmiastowa daje mi namiastkę takiej niepewności i oczekiwania na zdjęcie. Instaxem nie robię kilku takich samych, niewiele znaczących ujęć - wybieram najlepsze momenty, najładniejsze tło, żeby zrobić naprawdę wyjątkowe zdjęcie. Skoro kosztuje mnie aż 3,50 zł, to chcę, by było na nim uchwycone coś szczególnego, by oglądanie albumu przywoływało setki wspomnień. A jeśli wyjdzie niedoświetlone lub zamknę na nim oczy? To nic, właśnie o to chodzi! Nie mogę tego zdjęcia poprawić w Photoshopie, nie mogę go skopiować ani nawet wrzucić na Facebooka - takie zdjęcie jest autentyczne, jedne w swoim rodzaju.



Nie jestem aż taką fanką fotografii, by zapuszczać się w profesjonalną fotografię analogową, w domowej ciemni wywoływać odbitki. Wystarczy mi efekt, jaki daje Instax Mini. Przygotowanie do każdej fotki, następnie czekanie, aż się naświetli, a potem podziwianie efektów - to cały ceremoniał, który przynosi mnóstwo zabawy.

Co sądzicie o aparatach do fotografii natychmiastowej? :)

Figi to owoce ewidentnie kojarzące się z przełomem lata i jesieni. I choć w Polsce trudno znaleźć te naprawdę słodkie i aromatyczne, goszczą na talerzach coraz większej liczby osób. Niektórzy preferują je w wersji suszonej, inni sięgają wyłącznie po świeże. Ja nie należę do fanów tych owoców, jednak mimo to zaryzykowałam rozpalenie wosku Wild Fig z oferty Yankee Candle.



Wild Fig należy do linii owocowej Yankee Candle i zawiera w sobie aromat figi. Producent sugeruje, iż zapach ten ma się kojarzyć z wakacjami, sjestą, domowym winem i konfiturami z fig. Jako że należy do jesiennej serii (Q3 z 2014 roku), powinien być idealny na długie jesienne wieczory.



Mam taką teorię, że w przypadku wosków Yankee Candle bardzo często sam ich kolor mówi nam sporo o zapachu, jakiego możemy się spodziewać. Tak jest też i w tym przypadku - ciemnofioletowa tarta kryje w sobie głęboki i ciekawy zapach. Nie jest to wierne odwzorowanie aromatu świeżych owoców, a raczej wariacja na temat figi. Połowa tarty na kominku wypełnia nawet duży pokój słodkim owocowym zapachem, kojarzącym mi się z domowym dżemem. 



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień
Pora dnia: wieczór
Przy gościach: zależy od wielkości pokoju i/lub ilości wosku na kominku
Intensywność:



Figa w interpretacji Yankee Candle ma w sobie coś, ale nie urzekła mnie na tyle, żebym chciała zaopatrzyć się w jakiś większy zapas tego zapachu. Tę jedną (pogniecioną :P) tartę wypalę do końca z przyjemnością, ale chyba na tym moja znajomość z Wild Fig się skończy. A Wam nie mogę tego zapachu ani polecić, ani odradzić.

Znacie? Lubicie figę od Yankee Candle? A świeże figi?


Hej! Pamiętacie mnie jeszcze?
Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek się na to zdecyduję, ale postanowiłam wrócić do blogowania. Nie będzie to już taki szaleńczy pęd za popularnością, poprawianiem statystyk i zdobywaniem coraz to nowych czytelników, jak było wcześniej. Teraz moimi priorytetami jest życie prywatne, praca, zdrowy styl życia, a nie blog. Blog będzie od teraz jedynie dodatkiem do tego, co w moim życiu jest najważniejsze. Wcześniej wkręciłam się w blogowanie na tyle mocno, że czułam wręcz konieczność regularnego pisania - a przy tworzeniu czegokolwiek poczucie konieczności nie jest wskazane. W końcu fotografowanie, pisanie i zamieszczanie tego w internecie powinno być przyjemnością.
Cóż, w każdym razie witajcie ponownie! :)


Kolekcja My Serenity trafiła w mój gust... prawie idealnie. Prawie, bo spośród czterech zapachów aż trzy trafiły na listę moich absolutnych ulubieńców. Jeden niestety zupełnie nie wpisał się w moje preferencje. A mowa właśnie o Lemongrass & Ginger, o którym chcę Wam dziś napisać parę słów. Może ustrzegę Was przed jego zakupem, a może właśnie skłonię do wypróbowania? Przecież każdy z nas ma inny gust ;)

lemongrass & ginger


Lemongrass & Ginger już samą nazwą zapowiada uderzenie cytrusowej świeżości. Nie zaklasyfikowano go jednak ani do linii owocowej, ani też do rześkiej, a do linii aromatycznej. Nazwa wyjaśnia nuty zapachowe, jakich możemy się po tym wosku spodziewać: imbir oraz trawa cytrynowa.

yankee candle


Jeśli czytaliście już jakąś moją recenzję owocowych zapachów YC, na pewno wiecie, że nie jestem fanką tego typu nut zapachowych - ciągle o tym wspominam. A spośród wszystkich owocowych zapachów największą antypatią darzę właśnie te cytrusowe. Postanowiłam jednak zaryzykować i skusić się na zakup Lemongrass & Ginger, bo imbirowy Ginger Dusk z jednej z poprzednich kolekcji bardzo mi się podobał. I o ile sam imbir był świetny, to imbir w połączeniu z trawą cytrynową to już jak dla mnie za dużo. Po prostu za dużo cytrusów w jednym wosku. Owszem, Lemongrass & Ginger jest świeży, ożywczy i orzeźwiający jak łyk lemoniady w gorący dzień, i może w lecie sprawdzi się lepiej, jednak wczesną wiosną zupełnie mi nie podchodzi, nie pasuje. 

my serenity


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: lato
Pora dnia: przedpołudnie, popołudnie
Przy gościach: tak
Intensywność:





yankee candle lemongrass & ginger

Jeśli należycie do fanów takich zapachów jak Sicilian Lemon, Sparkling Lemon, Citrus Water, Citrus Tango czy Orangle Splash, to kompozycja imbiru i trawy cytrynowej na pewno też Wam się spodoba. Jeśli jednak - tak jak ja - preferujecie inne nuty zapachowe, to darujcie sobie zakup Lemongrass & Ginger. Kolekcja My Serenity zawiera trzy inne fantastyczne zapachy, które moim zdaniem o wiele bardziej zasługują na uwagę.

Lubię kwiaty w ogóle, ale mam kilka ulubionych gatunków. Należą do nich między innymi piwonie, co zresztą zauważycie na zdjęciu z prawej strony. Uwielbiam ich zapach i subtelny wygląd rozchylonych płatków - wyglądają trochę jak mniej skromna róża ;) Bardzo ucieszyłam się, gdy nadeszła informacja, że w pierwszej tegorocznej kolekcji Yankee Candle znajdzie się zapach o nazwie Peony.

peony


Peony to zapach z linii kwiatowej. Jego kompozycja nie jest szczególnie złożona - zawiera jedynie nuty zapachowe kwiatów piwonii. 

yankee candle


Piwonia według Yankee Candle pachnie mega realistycznie, ale odrobinę bardziej słodko i zdecydowanie bardziej intensywnie niż prawdziwy kwiat. Ma w sobie coś różanego, ale też coś lekko owocowego. Dla mnie, jako wielkiej fanki piwonii, ten wosk jest po prostu przepiękny - od razu go polubiłam i zapragnęłam posiadać w formie dużej świecy. Lojalnie jednak ostrzegam, że Peony to zapachowy killer - tak intensywny, że 1/4 tarty wypełnia zapachem całe mieszkanie. Jeśli palicie woski w małych pokojach lub po prostu nie lubicie takiej intensywności zapachu, dozujcie go w naprawdę minimalnych ilościach!

peony yankee candle


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: wiosna, lato
Pora dnia: przedpołudnie, popołudnie
Przy gościach: tak (ale w niewielkich ilościach!)
Intensywność:




yankee candle q1


Do tej pory wypróbowałam dwa zapachy z kolekcji My Serenity - Moonlight (o którym pisałam TUTAJ) oraz Peony. Oba niesamowicie polubiłam, w 100% trafiły w mój gust. Mam nadzieję, że kolejne dwa (My Serenity i Lemongrass & Ginger) okażą się równie udane.

Czy są tu jacyś fani kwiatowych zapachów YC? (poza mną oczywiście :P)

my serenity

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...