Kolekcja Yankee Candle Sweet Treats cieszy się sporym zainteresowaniem - w końcu takie słodkie, korzenne zapachy idealnie wpisują się w atmosferę pierwszych jesiennych tygodni. Opowiadałam Wam już o dwóch zapachach z tej kolekcji - Cranberry Twist i Gingerbread Maple, a dziś czas na recenzję Vanilla Bourbon.



Producent klasyfikuje Waniliowy Bourbon do kategorii wosków aromatycznych. Opisuje go w dość tajemniczych słowach: słodka mieszanka z odrobiną mocnego bourbona i grubą warstwą waniliowego kremu.



Czytałam już kilka bardzo pozytywnych recenzji tego zapachu. Ja niestety jestem zmuszona wyłamać się z tego chóru zachwytów, bo mnie Vanilla Bourbon nie przypadła do gustu. Jest to bardzo mocny, ciężki zapach, który łączy w sobie intensywnie czekoladowe nuty, słodkie akordy wanilii, a także odrobinę czegoś trudnego do opisania - może miał to być aromat bourbona, ale ja nie wyczuwam tam alkoholu, tylko coś palonego... jakby przypalony karmel. I choć lubię takie ciekawe, ciężkie zapachy jak np. Vanilla Chai, to jednak Vanilla Bourbon nie wpisała się w mój gust. Już po kilkunastu minutach palenia mój zmysł powonienia był po prostu zmęczony tym zapachem.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies), jednak jeśli macie ochotę wypróbować ten zapach, radzę się spieszyć, bo to edycja limitowana
Pora roku: jesień, zima
Pora dnia: wieczór
Przy gościach: nie
Intensywność:






Mi niestety nie spodobał się ten zapach, ale mimo to polecam, byście sprawdzili go na własnym nosie - zbiera sporo dobrych opinii, więc istnieje szansa, że i Wam jednak się spodoba :) A może już go znacie?
 
Choć na wakacje pojechałam wyposażona w zapas kremów z filtrem, nie udało mi się uniknąć podrażnień skóry. Włoskie słońce spiekło mi... łydki. Z natury sucha w tym miejscu skóra zaczęła mi się po prostu nieestetycznie łuszczyć. Nie pomagały balsamy, olejki, peelingi. Postanowiłam sięgnąć po chwalony na blogach Balsam do ciała Iles Du Vent. Jest to marka bazująca w swoich kosmetykach na tahitiańskim oleju monoi, który przywraca równowagę hydro-lipodową skóry, nawilża, zmiękcza, łagodzi podrażnienia i stany zapalne, przyspiesza gojenie uszkodzeń naskórka. 
Czy balsam poradził sobie z ekstremalną suchością?



Pierwsze, co rzuca się w oczy w kosmetykach Iles Du Vent, to skromne, ale eleganckie opakowania, dzięki którym produkty mogą dobrze sprawdzić się jako prezent - nie potrzeba już żadnych dodatków, ewentualnie bilecik. Na plus zasługuje również fakt, że kosmetyk jest zabezpieczony przed "macaczami" i przed bakteriami - pod wieczkiem jest folia, która gwarantuje świeżość kosmetyku.




Producent zapewnia, że po odkręceniu wieczka, moje zmysły ma opanować cudny zapach kwiatu tiare. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak pachnie kwiat tiare, ale balsam ma całkiem przyjemną, choć bardzo delikatną dla nosa woń. 
Już przy pierwszej aplikacji zaskakuje gęsta, treściwa konsystencja balsamu - jest gęstszy niż niektóre dostępne na rynku masła. Rozprowadza się nie najgorzej, ale bieli i wymaga dłuższego wsmarowywania. Mimo to dobrze się wchłania, nie pozostawiając tłustej warstwy.




Najważniejsze jest jednak działanie. A balsam Iles Du Vent działa naprawdę dobrze. Zaskakujące dla mnie było to, że pomimo bardzo gęstej konsystencji wchłonął się właściwie "do zera", sprawiając, że mogłam zapomnieć o łuszczących się łydkach, a skóra na reszcie ciała była cudownie aksamitna w dotyku. Lubię taki efekt, tym bardziej, że uzyskałam go przy pomocy kosmetyku bez grama parafiny i silikonów, bez parabenów, chemicznych konserwantów, bez sztucznych barwników i zapachów - sama natura :)



Nie wiem, czy kosmetyki Iles Du Vent są w asortymencie jakiejkolwiek drogerii stacjonarnej. Wiem, że na pewno kupicie je online. Nie są to tanie produkty, ale wszystkie bazują na naturalnych składnikach i jeśli są równie skuteczne jak balsam, to na pewno warte swojej ceny. Dla przykładu 200ml balsamu dostaniemy za 59zł.



Czy polecam? Tak! Balsam skutecznie poradził sobie z przesuszoną, podrażnioną skórą. Jego stosowanie było dla mnie czystą przyjemnością. Mały minus za bielenie przy aplikacji, ale biorąc pod uwagę działanie, jestem w stanie przymknąć na to oko.


Kiedy bliscy dowiedzieli się o moich zaręczynach, po gratulacjach pojawiło się oczywiste pytanie: 
"to kiedy ślub?"
Odpowiadam im zgodnie z prawdą: za dwa lata.
Reakcje są dwie:
  • kiwanie głową z politowaniem i narzekanie na te okropne sale weselne, w których najlepiej jest rezerwować termin tuż po pierwszej randce z nowo poznanym facetem, bo tyle się czeka
  • szok i niedowierzanie, bo przecież w ich czasach ślub był maksymalnie do 3 miesięcy po zaręczynach, inaczej podobno pech w małżeństwie gwarantowany
Nie twierdzę, że nie da się zorganizować ślubu w 3 miesiące, bo pewnie się da, czego przykładem są chociażby moi rodzice, którzy ślub (a nawet dwa śluby, bo cywilny i kościelny) i wesele organizowali w czasach, gdy wódka była na kartki, a zakup rajstop graniczył z cudem, a jednak ogarnęli wszystko w zaledwie kilkadziesiąt dni.
Ja jednak nie chcę ślubu w 3 miesiące. Dlaczego? Powodów jest kilka.



Pieniądze nie rosną na drzewach
Ślub i wesele to droga sprawa, zgodzi się z tym każdy, kto choć raz sprawdzał cenę za wynajem sali, "za talerzyk" (jedzenie dla pojedynczego gościa) czy za suknię ślubną. Budżet na każde, nawet bardzo skromne wesele, trzeba liczyć w tysiącach a nawet dziesiątkach tysięcy złotych, nie mówiąc już o wypaśnych imprezach na ponad 200 osób z takimi atrakcjami jak pokazy barmańskie, płonący prosiak czy fontanna czekoladowa. I o ile wesela nie sponsorują nam rodzice, to kiedyś trzeba sobie na nie odłożyć. Moim zdaniem dwa lata to odpowiedni czas na poczynienie oszczędności (ewentualnie uzyskanie zdolności kredytowej :P).


Czas zadbać o siebie
Chyba nie ma na świecie kobiety, która byłaby w 100% zadowolona ze swojego wyglądu i nie planowała zmienić nic a nic. Ja również do takich nie należę - narzekam na swoją figurę, kiepską cerę, a ostatnio także na stan moich włosów. Dwa lata zamierzam poświęcić na walkę z kompleksami - zbliżające się wesele to naprawdę świetna motywacja. W ten wyjątkowy dzień będę mogła pokazać się światu piękna, pewna siebie, bez zaprzątających głowę kompleksów. Dwa lata to też dobry czas, by nauczyć się tańczyć i wywołać u gości opad szczęki, gdy rodzinna oferma odwali na pierwszym tańcu walca godnego czterech dziesiątek w Tańcu z Gwiazdami.



Co nagle to po diable
Należę do osób, które lubią mieć wszystko pod kontrolą, więc pewnie i w dzień ślubu wszystko będę musiała dopiąć na ostatni guzik. Gdy na spokojnie rozważam różne kwestie, mogę wpaść na lepsze pomysły, a także dokładniej zapoznać się z ofertami różnych usługodawców i wybrać te najkorzystniejsze.


Terminów brak
Mogłabym wybrać pierwszą-lepszą salę, która ma wolne terminy za 3 miesiące. Mogłabym wybrać też jedyny wolny zespół, fotografa, itd. Pewnie byłoby przy tym dużo stresu, pewnie nie mogłabym zorganizować wesela tam, gdzie mi się marzy i pewnie mogłabym zapomnieć o szukaniu korzystnych cenowo ofert. Pytanie tylko, po co, skoro mogę zdecydować się na ślub za 2 lata i przebierać w ofertach, wybierając te najlepsze, najtańsze, albo po prostu wymarzone.


Uroki narzeczeństwa
Narzeczeństwo to stan oczekiwania, a takie radosne oczekiwanie jest fajne, ekscytujące. Nie jestem zwolenniczką tkwienia w narzeczeństwie przez długie lata bez perspektywy przejścia na "wyższy level", ale uważam też, że takie skracanie okresu narzeczeństwa to pozbawianie się pewnej przyjemności i... czasu na przywyknięcie do myśli, że niebawem nasz stan cywilny ulegnie zmianie. Okres przejściowy jest naprawdę ważny dla naszej psychiki.


Ok, ja się wygadałam, teraz pora na Wasze głosy w dyskusji. Długie czy krótkie narzeczeństwo? Ślub za parę miesięcy czy parę lat od zaręczyn?


Przez ostatnie kilka miesięcy stosowałam parę naprawdę fajnych kremów do twarzy. Postanowiłam nie rozdrabniać się na pojedyncze recenzje, tylko w jednym wpisie pokazać Wam i pokrótce opisać te, które dobrze się u mnie sprawdziły. Wszystkie zamykają się w przedziale cenowym od 10 do 50 złotych, więc znajdziecie tu coś na każdą kieszeń.



Pierwszy krem warty opisania to produkt apteczny - Pharmaceris A Krem ratunek dla skóry podrażnionej i zaczerwienionej. Producenci przyzwyczaili nas do tego, że kosmetyki do skóry wrażliwej są raczej tłuste, ciężkie, bardzo treściwe, a przecież skóra przetłuszczająca się też może być podrażniona. Pharmaceris stworzyło krem o naprawdę kojącym dla skóry działaniu, unikając jednak tłustej konsystencji. Krem ratunek dobrze się rozprowadza i szybko wchłania, nie pozostawiając filmu, mimo że na pierwszy 'rzut oka' wydaje się ciężki. Nawet przy tak kapryśnej, mieszanej cerze jak moja, sprawdza się nie tylko na noc, ale także na dzień i to pod makijaż! Nie zapycha. Kupicie go w dobrze zaopatrzonych aptekach w cenie około 30-40zł.







Kremy z serii -20 od Farmony są mi już dobrze znane. Kiedyś przy okazji promocji w drogerii skusiłam się na Krem ochronny dla uprawiających sporty zimowe -20 Farmona. Za 3zł kupiłam w ciemno naprawdę fantastyczny kosmetyk! Choć ma w składzie parafinę i przy dłuższym stosowaniu może wywoływać u mnie zapychanie, jako "deska ratunkowa" jest idealny. Sięgam po niego zawsze wtedy, gdy skóra na policzkach (to newralgiczne miejsce) staje się bardzo przesuszona. Krem zawiera masło shea, witaminę E, olejek migdałowy, d-panthenol, ekstrakt z nagietka i aloesu, a także naturalne filtry. Jedyny jego minus to gęsta, ciężka konsystencja, jednak rozprowadza się całkiem nieźle. Możecie go kupić online lub stacjonarnie w regularnej cenie około 11zł.






Najdroższy w zestawieniu jest Krem z ozonem OZO The Secret Soap Store - całe 54zł. Odpowiednie, niewielkie dawki ozonu mają działanie bakteriobójcze, świetnie wspomagają leczenie zakażeń bakteryjnych i grzybiczych. W kremie OZO połączono cząsteczki ozonu z cząsteczkami oliwy z oliwek, dzięki czemu uzyskano wiązanie o trwałości nawet do 2 lat. Dzięki temu krem OZO jest preparatem idealnym dla cery atopowej i suchej, ale też trądzikowej. Muszę przyznać, że mi bardzo przypadł do gustu. Choć na dzień był dosłownie ciut-ciut za ciężki, stosowany regularnie na noc rzeczywiście świetnie wpływał na cerę - nawilżał, lekko natłuszczał i sprawiał, że wszelkie zmiany trądzikowe goiły się szybciej. To lubię!









Generalnie nie wierzę reklamom, ale czasem nachodzi mnie na to, by sprawdzić jakiś produkt, który producent tak zachwala. Jednym z takich testów poddałam Lekki krem odżywczy od Nivea Care. I wiecie co? Producent nie kłamał. Oczywiście krem nie poradzi sobie z ekstremalnie przesuszoną, atopową cerą, ale to tłustej, mieszanej czy normalnej jest idealny. Przyzwoicie nawilża i w mig się wchłania, nie pozostawiając filmu na skórze. Dodajmy do tego dobrą dostępność, przystępną cenę (około 10-12zł) i przyjemny, charakterystyczny dla Nivea Care zapach i mamy naprawdę fajny produkt z drogeryjnej półki.







Na koniec najmłodszy specyfik z zestawienia - nowość od Evree Essential Nawilżający krem do twarzy +20. Może już słyszeliście, że marka wypuściła ostatnio na rynek serię 4 kremów przeznaczonych dla osób w przedziałach wiekowych +20, +30, +40 i +50. Ja stosowałam wersję +20 z olejkiem marigold (odżywia), witaminą E (ma działanie antyoksydacyjne) i D-panthenolem (łagodzi). Producent zaleca stosowanie kremu zarówno na dzień jak i na noc, ale ja najczęściej sięgam po niego wieczorem. W cieplejsze dni pod makijaż był za ciężki, ale jesienią i zimą moja skóra pewnie będzie potrzebowała silniejszej pielęgnacji, więc i rano sięgnę po Evree, bo moja cera polubiła ten krem. Dobrze się wchłania, przyjemnie pachnie, nie zapycha. Na opakowaniu, poza standardowymi informacjami, znajdziemy również instrukcję wykonania domowej akupresury twarzy, która - regularnie wykonywana - ma spotęgować pozytywne działanie kremu. Fajnie! :) Krem znajdziecie w większości sieciowych drogerii w cenie około 30zł.








Jakie kremy do twarzy możecie mi polecić, by podtrzymać tę dobrą passę? ;)
A jeśli chcecie wypróbować nowe kremy Evree, chodźcie na BLOGOWEGO FACEBOOKA.
Październik to według Yankee Candle miesiąc iście miodowy, a to za sprawą zapachu Honey Glow, który aktualnie jest przeceniony o 20%. Jeśli zastanawiacie się, czy sprawić sobie wosk, świecę, a może darować sobie zakup, przygotowałam dla Was recenzję, która (mam nadzieję) pomoże rozwiać Wasze wątpliwości.



Honey Glow zaklasyfikowano do owocowej linii zapachowej, choć z owocami tak naprawdę nie ma nic wspólnego. Kryje w sobie nuty miodu i wody kolońskiej. Gdzie się doszukano owoców? Nie mam pojęcia. Moim zdaniem bardziej pasowałby do linii rześkiej.



Lubię miód, ale nie jestem fanką miodowego zapachu - ani na żywo, ani w kosmetykach. Miód w wydaniu YC jest jednak bardzo przyjemny dla nosa, przypomina bardziej pyłek kwiatowy niż miód, ma w sobie też coś kremowego. Nie bez powodu w nazwie zapachu pojawiło się słowo "blask" - Honey Glow kojarzy mi się z czymś jasnym i ciepłym. W tle przebija się rześka, perfumowana nuta męskiej wody kolońskiej, nadaje pewnej ostrości, jednak absolutnie nie dominuje nad całością kompozycji.


Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień, zima, wiosna
Pora dnia: przedpołudnie, popołudnie, wieczór
Przy gościach: tak
Intensywność:






Nie da się słowami przekazać, jaki jest Honey Glow. Spytałam moich najbliższych, czym według nich pachnie i każdy powiedział coś innego. Ten zapach jest po prostu wyrazisty, ciekawy, ale przede wszystkim przyjemny. Moim zdaniem stanowi sympatyczne, uniwersalne i dość grzeczne zapachowe towarzystwo na jesienne dni (ale nie tak grzeczne jak białe zapachy YC - Soft Blanket, Fluffy Towels czy Clean Cotton). Przypomina Honey & Spice, ale jest mniej korzenny. 
Czy polecam Honey Glow? Jak najbardziej! Sama chętnie sprawiłabym sobie dużą świecę, ale postawiłam jednak na drugi zapach miesiąca - Fireside Treats, choć był to nie lada dylemat :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...