Cała blogosfera aż huczy od informacji o promocji w Rossmannie. Kiedy będziecie oddawać się szaleństwu zakupowemu, polecam Wam zaryzykować 5 zł i sprawić sobie tusz do rzęs Miss Sporty Fabulous Lash Stretch It! - jest naprawdę świetny.



W regularnej cenie tusz kosztował niecałe 10 zł. Nie są to wielkie pieniądze, ale kupowałam go podczas szalonej rossmannowej promocji, więc zapłaciłam za niego jeszcze mniej. Na pewno wiecie, jak cieszy upolowanie dobrego kosmetyku dosłownie za grosze.

Tusz ma czarny kolor i klasyczną szczoteczkę. Nie jest wodoodporny, ale bardzo dobrze się trzyma przez cały dzień (mówi to osoba, której oczy łzawią na wietrze jak szalone). Tusz się nie osypuje nawet po kilkunastu godzinach od aplikacji.



Preferuję raczej silikonowe szczoteczki, ale w przypadku tej maskary klasyczna szczoteczka nie sprawia mi problemu. Bardzo wygodnie aplikuje się nią kosmetyk, tusz nie zostawia grudek na rzęsach i nie skleja ich - rzęsy są rozczesane, podkręcone i dobrze pokryte tuszem - nawet te najmniejsze przy kącikach oczu. Efekt, jaki otrzymuję, jest idealny do codziennego makijażu.
Pewnie nie pisałabym tak pochlebnie o maskarze Miss Sporty, gdyby nie fakt, że odkąd maluję nią rzęsy, co chwilę dostaję komplementy i pytania o to, jakiego tuszu używam. Koleżanki z pracy są w szoku, kiedy dowiadują się, że to nie maskara za stówkę, tylko niepozorny Miss Sporty kupiony za niecałe 5 zł ;) Dwie koleżanki same używają tego tuszu i też są zachwycone tak jak ja, regularnie do niego wracają.



Czasami warto dać szansę tanim kosmetykom, bo może się okazać, że znajdziemy swoje hity. Co prawda popularny wśród wielu osób tusz Lovely Pump Up nie zdał u mnie egzaminu. Jeśli u Was też i szukacie alternatywy wśród produktów z niższej półki cenowej, to spróbujcie fioletowej Miss Sporty.
Nie ma chyba na świecie nikogo, kto choć raz nie słyszałby o Christianie Greyu. Wosk Grey z oferty Kringle Candle również powinien zyskać taką popularność!
Nazwa i etykietka wosku nawiązują do serii bestsellerowych książek erotycznych o przygodach przystojnego, choć mocno zboczonego bogacza Christiana Greya i jego ukochanej Anastasi Steele. Nie jestem fanką ani książek, ani filmów o tej parze, dlatego wosk Grey z oferty Kringle Candle przez długi czas nie budził mojego zainteresowania. Do czasu, aż powąchałam go kiedyś w sklepie stacjonarnym - wtedy przepadłam i bez reszty zakochałam się w Greyu. Zupełnie jak naiwna Anastasia ;)



Producent reklamuje ten zapach jako połączenie cytrusów, kwiatów, egzotycznego drewna i piżma, połączonego z akordami wanilii i nasion tonki w tle. Brzmi jak opis perfum? Trafne skojarzenie, bo Grey to kompozycja złożona jak w przypadku markowych, męskich perfum - wszystkie nuty zapachowe mieszają się ze sobą, dając wrażenie dobrze wyważonej całości.



Grey jest rześki i ciepły jednocześnie. Otula jak ramiona ukochanego mężczyzny, ale ma w sobie też elegancję i wyrafinowanie. 
Wiele osób zwraca uwagę na podobieństwo Grey z Kringle Candle do bestsellerowego zapachu Yankee Candle - Soft Blanket. Rzeczywiście te zapachy mają ze sobą dużo wspólnego, z tym że Grey przez odrobinę męskich nut zapachowych równoważy delikatność i słodycz obecną w Soft Blanket. Poza tym Grey jest mocniejszy. To prawdziwy killer! Już jedna kostka wystarczy, by wypełnić dosłownie całe mieszkanie mocnym zapachem, który utrzymuje się jeszcze dwa dni po paleniu! Wypróbowałam już dziesiątki wosków i świec z różnych firm, ale nigdy jeszcze nie spotkałam się z zapachem tak mocnym jak Grey.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: uniwersalny
Pora dnia: uniwersalny
Przy gościach: tak
Intensywność:




Do niedawna moim absolutnym faworytem był Soft Blanket z oferty Yankee Candle, jednak Grey od Kringle Candle bije go o głowę. Gdybym miała wybrać jeden jedyny, najlepszy zapach, to wskazałabym właśnie na Greya.
Cóż więcej mogę powiedzieć - polecam! I nie zrażajcie się nawiązaniem do 50 twarzy Greya ;)


Kiedy dni stają się coraz chłodniejsze, kaloryfery zaczynają grzać, wysuszając powietrze w domach, moja cera staje się coraz bardziej kapryśna - przesusza się na potęgę, staje się szorstka, łuszcząca i traci elastyczność. Odkryłam jednak sposób, jak temu zapobiegać i skutecznie wspomóc regenerację skóry na twarzy i szyi po słonecznych dniach lata. Przedstawiam Wam mój ulubiony duet do wieczornej pielęgnacji - żel z żywokostem GorVita i krem Dermedic HydraIn2.



Żel z żywokostem GorVita odkryłam, kiedy pewnego lata poparzyłam skórę od słońca. Poleciła mi go farmaceutka, bo ekstrakt z żywokostu zawiera naturalną alantoinę (pochodną mocznika), proteiny i prowitaminę B6, dzięki czemu skutecznie przyspiesza regenerację, łagodzi i koi skórę. Wskazaniem do jego stosowania są poparzenia, odmrożenia, stany zapalne skóry i wszelkie podrażnienia. 
Ja stosuję go jako serum pod krem na noc. W tej roli sprawdza się znakomicie. Na rano skóra jest widocznie zregenerowana, zrelaksowana, gładka i rozjaśniona. Znikają zaczerwieniania, które pojawiają się po całym dniu noszenia makijażu. Mimo iż żel bazuje na parafinie, jest nietłusty, bardzo szybko się wchłania i (o dziwo) nie wywołuje u mnie zapychania porów.
Żel z żywokostem znajdziecie w aptekach w cenie około 15-20 zł za 200ml. Taka duża tubka z powodzeniem będzie służyć przez kilka miesięcy.



Sam żel nie wystarcza jednak, by odpowiednio nawilżyć i natłuścić moją skórę. Do tego celu niezbędny jest krem o bogatej konsystencji. W tej roli fantastycznie sprawdza się Dermedic HydraIn2. Jest bardzo treściwy, gęsty, przez co trudno się rozprowadza - jednak jeśli stosuje się go na serum (np. żel z żywokostem), problem ten znika. Jest to produkt, który dobrze spisuje się na noc, bo skóra ma czas, by go wchłonąć. Na dzień pod makijaż jest dla mnie za ciężki.
Jak działa Dermedic? Potęguje efekt relaksu i regeneracji, a ponadto rewelacyjnie nawilża skórę dzięki zawartości mocznika i masła shea. Krem również bazuje na parafinie, jednak mimo codziennego stosowania moja skóra wygląda idealnie, pory nie są zapchane. 
Dermedic HydraIn2 kupiłam w drogerio-aptece. W regularnej sprzedaży krem kosztuje około 40zł, ale warto poczekać na promocję, bo wtedy kupicie go nawet za 10-12 zł. Jest w miarę wydajny, chociaż im bliżej zimy, tym więcej go nakładam na skórę.



Kiedy budzę się rano, moja skóra jest jędrna, promienna, wygładzona i wyraźnie nawilżona. Takiego efektu oczekuję po kosmetykach na noc! Dlatego duet żel + krem będzie służył mi jeszcze przez długi czas i Wam również te produkty polecam. 


Noc według Yankee Candle pachnie mężczyzną. Wszystkie zapachy, których nazwa kojarzy się z nocną porą, zaliczyłabym właśnie do męskiej kategorii - Midsummer's Night, Midnight Oasis, Kilimanjaro Stars czy Moonlight. Z październikowym zapachem miesiąca - Autumn Night jest tak samo.



Autumn Night należy do kolekcji Harvest Time, zaklasyfikowano go do rześkiej linii zapachowej. Granatowa tarta kryje w sobie nuty drzewne, przełamane aromatem lawendy, akordami czarnego pieprzu, wetiweru, bergamotki i grapefruita. 



Jesienna noc w interpretacji Yankee Candle pachnie głęboko, męsko, dość ciężko. Pierwsze skrzypce grają nuty drzewne, ziołowe, igliwie i lawenda. Całość stanowi naprawdę udaną, ciekawą kompozycję. Poszczególne jej elementy przeplatają się ze sobą i równoważą. Autumn Night daje przyjemne wrażenie, ale przy dłuższym paleniu zaczyna męczyć i przytłaczać. Jest to zdecydowanie zapach z kategorii intensywnych - już 1/3 tarty wypełnia całe mieszkanie mocnym aromatem.



Dostępność: stacjonarnie lub online (np. w Goodies)
Pora roku: jesień
Pora dnia: wieczór
Przy gościach: raczej nie
Intensywność:




W październiku Autumn Night jest zapachem miesiąca, więc jeśli jeszcze go nie znacie, to najlepsza okazja, by go wypróbować. Ja na świecę raczej się nie skuszę - nie zdążyłaby się rozpalić do ścianek, a zapach już by mnie zmęczył i musiałabym ją zgasić. Ale wosk Autumn Night jeszcze niejeden kupię.



Długo wahałam się nad zakupem mojego osobistego aparatu do fotografii natychmiastowej. Bo choć Instaxy w uroczych, pastelowych barwach ładnie wyglądają na Instagramie, przez wiele osób uważane są po prostu za zbędny gadżet. Ja przemyślałam wszystkie "za" i "przeciw" i... kupiłam.



Zacznę od tego, że fotografia natychmiastowa to nie tylko różowe i niebieskie Instaxy Mini. Fujifilm ma bogatszą, stale powiększającą się ofertę. Tego typu aparaty sprzedaje też klasyk fotografii natychmiastowej - Polaroid, którego znają zapewne jeszcze nasi rodzice. Ja od razu brałam pod uwagę tylko Insta Mini. Wygrały względy estetyczne, finansowe (chciałam niedrogi aparat) i kwestia dostępności wkładów.

Tym sposobem doszliśmy do pierwszego, dość dużego minusa fotografii natychmiastowej - ceny. Choć aparaty same w sobie do drogich nie należą (Instax Mini 8 kupicie już od około 250 zł), to po kieszeni uderzą nas wkłady. Za 10 zdjęć do Instax Mini zapłacimy około 35zł, więc jak łatwo obliczyć, jedno zdjęcie w formacie karty kredytowej to koszt 3,50 zł. Zdecydowanie taniej wyjdzie nas wywoływanie zdjęć w pocztówkowym formacie z aparatów cyfrowych czy nawet analogowych na kliszę.



Instax Mini to ładny gadżet - pastelowe kolory obudowy przyciągają wzrok, a producent dba o to, byśmy się nie znudzili, wypuszczając na rynek limitowane wersje - np. aparat inspirowany Minionkami.  Faktem jest jednak to, że taka urocza obudowa nie jest zbyt wytrzymała. Już pod ręką czuć, że plastik, z którego wykonano Instaxa, jest delikatny i wystarczy upadek nawet z małej wysokości, by aparat stał się zupełnie bezużyteczny. Łatwo się też obija, rysuje i brudzi. Ale jest na to rada - na Ebayu i Alliexpress znajdziemy mnóstwo niedrogich futerałów we wszystkich kolorach tęczy i wzorach, które tylko mogłyby nam przyjść do głowy.

Dlaczego więc zdecydowałam się na zakup Instaxa?
Przede wszystkim dlatego, że należę do pokolenia, które bardzo dobrze pamięta fotografię analogową. Z łezką w oku wspominam, jak jadąc na wakacje zabierało się ze sobą kliszę, potem z namaszczeniem pstrykało tyle zdjęć, na ile pozwoliła ilość klatek, a potem czekało do powrotu z wakacji, by u fotografa wywołać zdjęcia i zobaczyć wreszcie, jak wyszły. Nieraz okazywało się, że to prześwietlone, tamto trochę za ciemne, na jednym głupia mina, na drugim oczy zamknięte. I w tym był właśnie cały urok! Takie zdjęcia miały w sobie magię. I choć nie chciałabym wrócić do czasów, kiedy nie mogłam podglądnąć efektu dosłownie w sekundę po naciśnięciu przycisku spustu migawki, współczesna fotografia natychmiastowa daje mi namiastkę takiej niepewności i oczekiwania na zdjęcie. Instaxem nie robię kilku takich samych, niewiele znaczących ujęć - wybieram najlepsze momenty, najładniejsze tło, żeby zrobić naprawdę wyjątkowe zdjęcie. Skoro kosztuje mnie aż 3,50 zł, to chcę, by było na nim uchwycone coś szczególnego, by oglądanie albumu przywoływało setki wspomnień. A jeśli wyjdzie niedoświetlone lub zamknę na nim oczy? To nic, właśnie o to chodzi! Nie mogę tego zdjęcia poprawić w Photoshopie, nie mogę go skopiować ani nawet wrzucić na Facebooka - takie zdjęcie jest autentyczne, jedne w swoim rodzaju.



Nie jestem aż taką fanką fotografii, by zapuszczać się w profesjonalną fotografię analogową, w domowej ciemni wywoływać odbitki. Wystarczy mi efekt, jaki daje Instax Mini. Przygotowanie do każdej fotki, następnie czekanie, aż się naświetli, a potem podziwianie efektów - to cały ceremoniał, który przynosi mnóstwo zabawy.

Co sądzicie o aparatach do fotografii natychmiastowej? :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...